6 października 2012

|186| Melodie duszy


Nastąpiła zmiana moich pierwotnych planów. Stąd też, zamiast prezentować Wam ocenę „Samanty Riddle”, oceniam bloga autorstwa Ew. Zapraszam

§ Pierwsze wrażenie
A. Adres
Adres prosty i polski, ładnie wygląda, miło brzmi i łatwo go zapamiętać.

B. Grafika
Osobiście uważam, że szablon jest śliczny. W połączeniu z minimalizmem, idealnie dobraną kolorystyką oraz motywem zeszytu (a Chiyo ma na punkcie wszelakich zeszytów taką małą obsesję) odhacza nam to wszystkie najważniejsze punkty. Jedyne minusy? Nie widzę sensu w  posiadaniu gadżetu „Tłumacz” i chętnie zobaczyłabym w górnym menu także zakładkę o autorce. Niemniej jednak szata graficzna na okrąglutkie sześć.

§ Treść
A. Fabuła
Hmm, sam tytuł opowiadania, „Najważniejszy obowiązek wobec dzieci to dać im szczęście”, kojarzy mi się z obyczajówką, taką nastawioną na sprawy rodzinne, nie z fanfickiem. Ale to całkiem przyjemne zaskoczenie, miła odmiana po tych wszystkich potterowskich fefach, które już z tytułów „ociekają zajebistością” albo, nie daj Bóg, lukrem marysueowskich romansideł. W dodatku utwór zakończony, to tym chętniej zabieram się do czytania.
Nie powiem, już po samym tylko prologu i części pierwszej wprawiłaś mnie w pewne osłupienie. Tyle się wydarzyło na tak niewielkiej przestrzeni, że zastanawiam się, o czym niby chcesz zapełniać pozostałe czterdzieści siedem i pół tysiąca słów. A im dalej szłam w ten las, tym gorzej się robiło. Ale po kolei.
Tempo. Wydarzenia zdecydowanie następują po sobie zbyt szybko. Pomiędzy prologiem a końcem odcinka trzeciego zdążyliśmy się dowiedzieć, że: Hermiona przespała się z Malfoyem; że ma z nim córkę, o której ten nie wie; że po ośmiu latach córka wreszcie dowiedziała się, kim jest jej ojciec; że Hermiona i Malfoy pracują w tym samym miejscu, chociaż tylko jedna strona jest tego świadoma; że Zoey uciekła z domu, by odnaleźć ojca; że Malfoy dowiedział się o Zoey; i że Hermiona z Malfoyem trafili na ten sam oddział, bo ich przełożony wpadł na cudny pomysł wrzucenia ich tam razem (do czego wrócę). To dużo, naprawdę dużo. Co prawda później troszeczkę zwalniasz, ale nadal nie powiedziałabym, jakobyś odnalazła tempo idealne.
Ale prędkość wydarzeń to jeszcze pikuś, jestem w stanie przymknąć nieco oko. Nie jest mi miło to mówić, ale najgorszym elementem opowiadania jest jego logika – a konkretniej jej brak. Nosz Dżizas Krajzler end Moder of God, naprawdę, wybacz mi, że ujmuję to w takie słowa, ale ostatnie równie nielogiczne opowiadanie, jakie czytałam, miało oczojebny szablon i jakiegoś Kaulitza czy innego czerwonego jaszczura zwanego też czarnym smokiem, którzy podróżowali po Nibylandii na grzbietach różowych delfinów. U Ciebie wszystko, a przynajmniej połowa, dzieje się, bo takie jest życzenie autorki i nie ma w tym żadnego innego uzasadnienia, przez co bohaterowie nie potrafią nawet rozwiązać najbardziej oczywistych sytuacji. A że już na samym początku, że tak powiem, wpadłaś głęboko w bagno, cała reszta tekstu, z logicznego punktu widzenia, nie powinna w ogóle istnieć. Postaram się wypisać wszystko w kolejności chronologicznej i powstrzymać od wykrzykników, ale obietnic nie składam. To jest odpowiedni moment dla Ciebie, aby przygotować sobie herbatę czy ciastko (albo oba), bo szykuje się dość spora ocena.
Zacznijmy od drobiazgu, który akurat łatwo naprawić: prolog. Wszyscy tak nagle znaleźli się w jednym, w dodatku mugolskim klubie. Że Hermiona, Harry i Luna jestem jeszcze w stanie zrozumieć, w końcu ci pierwsi nie wychowywali się wśród czarodziei i są ze światem niemagicznym jakoś związani. Ale Malfoy i Zabini, czarodziejska arystokracja i zwolennicy czystości krwi w Hogwarcie? Pewnie, jak już się człowiek wczyta w resztę tekstu, to wie o Twoich zabawach kanonem, ale osoba rozpoczynająca lekturę prologu nie ma jeszcze o tym pojęcia. Nic się wielkiego nie stanie, gdyby rzecz działa się w czarodziejskim klubie, a z pewnością uniknęłabyś wtedy nielogiczności, która może już na samym początku wprowadzić w konsternację.
Jeśli mnie pamięć nie myli, to później było przeniesienie Hermiony i Draco z innych oddziałów w Mungu na położniczy. Ot tak, bez żadnego powodu, bo sobie dyrektor szpitala uznał, że Hermiona, której spojrzenia posyłane Malfoyowi zauważył, będzie wtedy szczęśliwsza. Przegłupi i jakże nieprofesjonalny pomysł. Ordynatorzy na oddziałach są tam ordynatorami, gdyż posiadają specjalizację w danych zakresach medycyny. Zatem taki ordynator na ortopedii nigdy nie zostanie bez zapowiedzi przeniesiony na, przykładowo, porodówkę, a szczególnie jeśli nie ma w tym zakresie kwalifikacji ani doświadczenia. Poza tym, jak się dowiedziałam od obeznanej w temacie Zozali, zostanie ordynatorem to nie jest takie hop-siup-tralala. Specjalizacja, przynajmniej rozpoczęta, musi być, a na takie stanowisko w Polsce ogłasza się konkurs – obydwie szczerze wątpimy, aby za granicą przebiegało to jakoś drastycznie inaczej, zaś z niemal stuprocentową pewnością doszłyśmy do wniosku, że bez specjalizacji żaden lekarz nie zostanie ordynatorem na innym oddziale. Teraz: pamiętam, że nie rozchodzi się o jakiś zwykły szpital na peryferiach, że chodzi o szpital św. Munga. Lecz sama magia nie rozwiąże wszystkich problemów, bo zaklęć oraz eliksirów mogą być tysiące, a ktoś bez specjalizacji może nie być w stanie zapewnić pacjentowi tego najbardziej optymalnego leczenia. To raz. Dwa jest takie, że Twoja porodówka w św. Mungu od porodówki w jakimś mugolskim szpitalu różni się tylko tym, że pacjenci mogą się tam bezpośrednio teleportować, a lekarze podają eliksiry zamiast tabletek czy kroplówki. Nie ma ani słowa o tym, jakoby czarodzieje otrzymywali tam o wiele lepszą opiekę medyczną w porównaniu z mugolskimi instytucjami, zatem czemu nie pojadą po prostu do takiego Royal London Hospital czy któregokolwiek innego, tak w kwestiach porodu, jak i zwykłych badań kontrolnych? Otrzymają dokładnie taką samą opiekę. Wychodzi zatem na to, że Hermiona i Draco zostali tam przeniesieni tylko po to, aby mogli się spotkać, a także aby Harry i Luna mieli wymówkę, by tam przyjść, spotkać oboje i posłużyć ewentualną poradą. Nie widzę w tym wątku żadnego logicznego uzasadnienia, żadnej rzeczywistej potrzeby, aby główni bohaterowie wylądowali razem akurat tam, ba, nie widzę w sumie powodu, dla którego św. Mung miałby w ogóle mieć oddział położniczy. Sprawdziwszy, czy może kanon coś o takowym oddziale wspominał, nie znalazłam żadnych wzmianek, wyłącznie oddziały związane w jakiś sposób z chorobami i urazami magicznymi. A już w ogóle pomysł, aby Weasleyowie przyszli do Munga na wizytę kontrolną właśnie tam, w dodatku konkretnie do Hermiony i Draco, którzy pracowali na nocną zmianę, jest absurdalny! Na badania kontrolne umawia się za dnia, noce przeznaczone są na nagłe wypadki. Zatem Weasleyowie sobie przychodzili w odwiedziny po nocach tylko po to, abyś mogła pokazać, jak nieprzyjemne są relacje Rona z Hermioną i resztą, a także żeby była wymówka do bójki pomiędzy Ronem a Malfoyem (już przymknę oko na to, że obydwaj wyszli nie na pogniewanych dorosłych, a na dzieciaki w piaskownicy bijące się o wiaderko czy łopatkę). Zresztą, do bójki jeszcze powrócę. Ponownie: zero logiki w tym wszystkim, same preteksty do tego, abyś mogła wstawić w tekst niektóre sceny.
Pójdźmy teraz poza szpital: cały wątek z ucieczką Zoey (czy też, z punktu widzenia Hermiony, porwaniem) nie ma prawa istnieć. Dlaczego? Ponieważ gdyby coś takiego rzeczywiście miało miejsce, to zostałoby rozwiązane niemal natychmiast. Zoey dzwoni do Zabiniego po adres Malfoya. Gdy Hermiona już odkryła zniknięcie córki, zadzwoniła do Harry’ego, szefa aurorów i przełożonego Blaise’a. Blaise jako pierwszy powinien się zdziwić, powiedzieć, że przecież Zoey dzwoniła poprzedniej nocy i, ponoć w imieniu Pottera, prosiła o adres Malfoya, że może warto by zacząć szukać tam. Tymczasem wszyscy sobie biegają w kółeczko, Zabini, jak ostatni idiota, nic nie mówi, a wszystko po to, żeby Malfoy miał ten tydzień na poznanie Zoey oraz powolne dochodzenie do tego, że matką ich dziecka jest Hermiona. Jak się nad tym zastanowić, to przez jednego Zabiniego, któremu w dziwny sposób trudno sobie przypomnieć o jednej rozmowie telefonicznej, całe Ministerstwo Magii wychodzi na pełne głąbów z pamięcią krótkotrwałą złotej rybki. Naprawdę, ile czasu można dochodzić do tego, że Blaise jako ostatni miał kontakt z zaginioną? Na pewno nie tyle, kilka godzin maks, później przestaje być to wiarygodne. Dodajmy do tego jeszcze jego późniejszą wizytę u Malfoya, podczas której tak po prostu wspomina, że córka Hermiony zaginęła, ale ani słowem nie pisnął o tym, że dzień wcześniej odbył z nią rozmowę telefoniczną, w której prosiła właśnie o adres Draco. Absolutny bezsens, który w moich oczach wygląda na kolejny pretekst, aby fabuła mogła pójść do przodu.
Skupmy się teraz na moment na tym, jak Zoey w ogóle dotarła do Malfoya, bo to również ciekawe. Nie mogła się teleportować, bo nawet nie miała jeszcze różdżki, że o pozwoleniu nie wspomnimy. Wiemy, że nie użyła proszku Fiuu, zresztą, kto by wtedy rozpalił ogień w kominku w jej własnym domu, bo przecież nie ona sama, to byłby przepis na nieszczęście. Miotła? Dziwne, a i nic o żadnej miotle, którą mała by sobie przed snem przygotowywała, nie było mowy. Pozostaje nam zatem wyłącznie pójście piechotą i ewentualna komunikacja miejska. I chociaż Londyn jest duży i osobiście Londynu nie cierpię, to jednak nawet w tak dużym mieście znalazłby się ktoś, jakaś życzliwa starsza pani, która zainteresowałaby się, dlaczego dziecko chodzi samotnie po tak wielkim mieście. W dodatku dziecko w wieku szkolnym, które nie ma na sobie mundurka, co mogłoby oznaczać, że wagaruje – wagary w tak młodym wieku na pewno kogoś by oburzyły, a przynajmniej zwróciły uwagę policjanta, których po Londynie chodzi sporo. Nie zaczynajmy nawet główkować nad tym, w jaki sposób mała Zoey, bez mapy miasta, bez sprawdzenia drogi w Internecie, bez niczego, tak zwyczajnie i bez problemów trafiła sobie do domu Malfoya, nie gubiąc się przy tym w miejscu, gdzie nawet dorośli z łatwością się gubią. Nie trzyma się to kupy i nie ma w całej wyprawie zbyt wiele logiki, jeśli w ogóle.
Dalej bardzo dziwi fakt, że tuż po odkryciu zniknięcia córki, Hermiona tak zwyczajnie przychodzi sobie do pracy, wychodząc przez to na przynajmniej nieczułą matkę. Co z tego, że dopiero została przeniesiona – potencjalne porwanie nie należy do zwyczajnych sytuacji. Jako matka powinna się denerwować, rozpaczać, być rozkojarzona i niezdolna do skupienia się na niczym innym niż jej mała Zoey. Wyrozumiały szef z pewnością pojąłby wyjątkowość sytuacji i przystał na minimum dzień wolnego, jeśli nie więcej. A tymczasem Hermiona przychodzi sobie do pracy, stanowiąc potencjalne zagrożenie dla pacjentów, w dodatku zachowuje się jak gdyby nigdy nic, a jej myśli wędrują ku córce zaskakująco rzadko. Kupuję wytłumaczenie, że lepiej się czymś zająć, niż siedzieć bezczynnie w domu i rozpaczać, ale nie tak od razu. Niełatwo się pozbierać i przyjąć podobne nastawienie ledwo parę godzin po podobnej traumie, zatem obecność Hermiony w pracy jeszcze tego samego wieczoru jest dla mnie absolutnie nie do pojęcia oraz nielogiczna.
W tym momencie mogłabym przestać i powiedzieć, że przy tak nielogicznych początkach, cała reszta opowiadania zwyczajnie nie powinna istnieć, a już na pewno nie w obecnej formie. Obiecałam jednak powrócić do bójki Rona z Draco. A konkretniej chciałabym zwrócić uwagę na brak jakichkolwiek jej konsekwencji, który dziwnym trafem jest głównym bohaterom na rękę. Zacznę może od tego, że gdyby Ron był aż tak obrażony na wszystkich – tak byłych przyjaciół, jak odwiecznych wrogów – to wniósłby ów pozew. Zresztą, kanoniczny Ron chyba również złożyłby pozew, bo łatwo się unosił i starał się dokopać wrogom, kiedy tylko mógł. Zresztą, dopóki pozew nie zostałby wniesiony, szpital nie miał absolutnie żadnej możliwości przewidzenia, co się stanie, zatem przynajmniej w ramach środków ostrożności pan Roberts powinien był w jakikolwiek sposób ukarać Malfoya za równie szczeniackie i nieprofesjonalne zachowanie. Nosz cholera, w ostatecznym wypadku ostra reprymenda, a najprawdopodobniej zawieszenie Draco i zażądanie, aby przeprosił Weasleya. Ach, nieważne już, jaka byłaby to kara, ale Malfoy musi ponieść konsekwencje podobnej bójki z pacjentem (okej, mężem pacjentki), pan Roberts w żadnym wypadku nie powinien w takiej sytuacji robić z siebie dobrego wujka i prawie że głaskać Malfoya po główce, gadając przy tym, że Weasley „dostał za swoje” czy „należało mu się”. To jest jego przełożony, nie kolega od piwka, ma obowiązek odłożyć wszelkie prywatne odczucia na bok i ukarać pracownika, a nie go jeszcze bronić, nawet na stronie.
Z aspektów niekoniecznie powiązanych silnie z fabułą, ale, według mnie, nadal dość ważnych, mamy kwestię tego, jak Hermiona i Draco się utrzymywali na mugolskich dzielnicach, na dodatek w drogim Londynie, chociaż pracowali w Mungu, a więc czarodziejskiej instytucji. Na logikę biorąc, powinni otrzymywać wynagrodzenie w walucie czarodziei. A z czegoś trzeba opłacić mugolski czynsz/kredyt i rachunki, zapłacić za zakupy (które, jak zgaduję, także robią w mugolskich sklepach). Do tego potrzebne są funty w portfelach i na kontach bankowych. Z kanonu wiemy tylko tyle, że w Gringotcie można było zamienić funty na galeony i sykle (pewnie odwrotnie też), ale nie wiemy nic o innych podobnych kantorach, podobnie jak nie wiemy, czy gobliny z Gringotta oferują regularne przelewy pieniędzy na mugolskie konta. Z czego zatem żyją Hermiona i Draco? Jak rozwiązują problem utrzymania się? Chodzą co miesiąc na Pokątną wybierać pieniądze i zamieniać na funty? No dobrze, a wtedy co? Rachunki gotówką chcą płacić czy muszą jeszcze dokładniej wszystko planować, aby przez wrzucanie gotówki na konto nie spóźnić się z opłatami (zresztą, mugolski bank bardzo by się zdziwił, skąd ktoś ma co miesiąc tyle gotówki do wpłacenia na konto). A może to szpital św. Munga ma jakieś układy i jest w stanie wypłacać pensje na mugolskie konta czy w mugolskich czekach, jeśli pracownikowi tak wygodniej? Nie mówię, że masz się na ten temat rozwijać, ale wystarczy napomknąć słówkiem lub niewielkim zdaniem, szczególnie iż później w tekście wspomniałaś o oszczędnościach Hermiony. A wyjaśnić choć odrobinę zdecydowanie byłoby warto, żeby to ich życie wśród mugoli nie wyglądało tak krucho.
Na szczęście, znajdzie się także miejsce na komplement, chociaż szkoda, że tylko jeden. Ściślej, podoba mi się struktura prologu, takie same zakończenia każdej części wyglądają ładnie i dodają harmonii. W dodatku bardzo ładnie udało Ci się zgrać to z jednym z moich ulubionych zabiegów – trójkami. Mamy trójkę takich powtórzeń, a trójki sprawiają wrażenie kompletu (początek, rozwinięcie i zakończenie; mały, większy i największy – taktykę trójek bardzo często stosuje się w przemowach). Nie wiem, co prawda, czy planowałaś, aby prolog był tajemniczy, to jest aby Czytelnik się nie domyślił, że to właśnie Hermiona i Draco wylądowali razem w tej ostatniej scenie. Mam nadzieję, że nie, bo w przeciwnym razie trochę poszło nie tak. Za dużo dałaś wskazówek: powtarzająca się nazwa klubu, wspominanie numerów stolików (o czym jeszcze ciut później), ta struktura całego prologu – to wszystko zdradza. Zakończenia scen jeszcze mogłyby zostać, ale dwa pierwsze elementy musiałyby pójść w kieleckie, żeby prolog w najgorszym wypadku miał szansę być mylący (bo w końcu to mogą być oni, ale nie muszą, oprócz powtarzającego się zakończenia nie byłoby żadnych innych poszlak). Nie wydaje mi się jednak, abyś próbowała kogokolwiek zbijać z tropu, więc pozostajemy przy komplementach.
Nie ukrywam, fabuła jest najsłabszym elementem całości, bowiem od samego początku wszystko jest oparte na pretekstach i nic nie zostało poparte logicznymi argumentami czy wyjaśnieniami. Tak się dzieje, bo taką masz wizję i chcesz ją koniecznie zrealizować, nie zastanawiając się nawet, czy w życiu coś podobnego miałoby w ogóle prawo bytu. Jeśli chodzi o moje subiektywne opinie, to fabuła mnie nie zainteresowała. Nie mnie dyktować, o czym masz pisać a o czym nie, lecz wydaje mi się, że o wiele ciekawsze, wiarygodniejsze psychologicznie opowiadanie byłoby, gdybyś zwolniła i poświęciła trochę czasu na to, aby Zoey powoli odkrywała, kim jest jej ojciec, skupiła się na rozdarciu Hermiony, ogólnie stworzyła spokojną obyczajówkę zamiast pełne perypetii pół-komedię a pół-romansidło. Nie mam nic przeciwko komediom ani romansidłom i być może nawet w obecnej wersji by mnie wciągnęło, gdyby nie fakt, że fabuła leży i kwiczy, zadźgana przez Ciebie błędami logicznymi. Jednak gdybać to sobie można...

B. Dialogi i opisy
Wiesz, długo i poważnie zastanawiałam się nad obydwoma powyższymi aspektami, tak w trakcie czytania, jak i później. I doszłam wreszcie do wniosku, że nie przypominam sobie żadnych koszmarów. Pewnie, kwiatki były, ale bardziej pod kątem stylu albo logiki, albo bohaterów – ogólnie, innych rzeczy, nie dialogów czy opisów samych w sobie. Nie są jakieś wielce fantastyczne i na pewno masz w obu jeszcze mnóstwo pola do popisu oraz poprawy, ale na chwilę obecną jest, zwłaszcza w porównaniu do innych poruszanych w tej ocenie spraw, zaskakująco dobrze. Ale znowu, po kolei.
Dialogi. Jak już rzekłam, nie są fenomenalne, ale nie natrafiłam na żaden, który byłby sztuczny czy rażący w jakimś negatywnym sensie. Czasem być może brakowało im jeszcze tego jednego szlifu, tego dodatkowego przeczytania i wygładzenia, jednak w znacznej większości nie przeszkadzały przy czytaniu, a także nie kłóciły się z przedstawionymi wizjami postaci. A przede wszystkim o to w dialogach chodzi. Jak powiedziałam wyżej, wiele z moich uwag, jeśli nie odnoszą się do fabuły czy logiki, dotyczy przede wszystkim stylu, więc dialogi takie w stu procentach dobre to nie są, ale nawet pod tym widać, że umiejętność już masz i musisz tylko nad nią pracować. Jak garncarz: posiadasz glinę oraz koło garncarskie, teraz tylko kręć i kształtuj, aż wyjdzie z tego coś naprawdę ładnego.
Z opisami jest bardzo podobnie. Nic wprawiającego zachwyt, ale jeśli pominąć sprawy stylu i logiki, to czyta się gładko i nawet nie nieprzyjemnie (podwójne zaprzeczenie celowe). W sumie, gdyby nie te wszystkie uwagi, które co i rusz wypisywałam, to czytanie szło mi całkiem szybko i aż szkoda, że tyle tego do wypisania się znalazło, wtedy lektura stałaby się przyjemniejsza (bo nie tak męcząca), a i samo czytanie poszłoby o wiele sprawniej. Ale cóż, jest jak jest. Jeśli się przekopać przez styl, koszmarny nieraz brak logiki oraz naiwność, opisy spełniają swoją rolę.
Niestety, chociaż opisy, które się w tekście pojawiają, robią, co do nich należy, są one bardzo ograniczone w treści. Znaczy to ni mniej, ni więcej, że nie opisujesz znowu aż tak wiele. Opisujesz wydarzenia oraz przedstawiasz nieco emocje bohaterów, jednak nic więcej. Opisy postaci są mniej niż szczątkowe (co rozwinę w następnym paragrafie), podobnie jak opisy miejsc (do czego wrócę dwa punkty niżej). Leżysz z kolei na opisach, które z założenia mają być klimatyczne, nastrojowe, głównie z powodu stylu. Pozwolę sobie omówić sprawę tutaj, bo chociaż do wielu z tych rodzajów uwag powrócę jeszcze przy okazji stylu, chciałabym zobrazować Ci, jak to wszystko się składa na rujnowanie nastroju. A najłatwiej to zauważyć przy opisach rzekomego napięcia pomiędzy Hermioną a Draco. Na ogień przykładu pójdzie tutaj scena z części szóstej.
Po pierwsze: niewłaściwie użyte słowa. Od drobiazgów po poważne błędy, jest to rodzaj błędu, którym można zepsuć wszystko w mgnieniu oka. „Dziewczyna poczuła na sobie jego świdrujące spojrzenie, ale nie odwzajemniła gestu.” Spojrzenie nie jest gestem, a gest nie jest spojrzeniem – są to dwie odmienne rzeczy i po całkiem ładnym początku zdania złym słowem zepsułaś cały efekt. A naprawić to można banalnie wręcz prosto: wystarczyłoby napisać „Dziewczyna poczuła na sobie jego świdrujące spojrzenie, którego nie odwzajemniła”. Jeśli zaś chciałabyś podkreślić, że nie odwzajemniła owego spojrzenia celowo, że usilnie unikała kontaktu wzrokowego, końcówkę można by zamienić tak: „którego postanowiła nie odwzajemni(a)ć”. Szybko i łatwo, a działa, niczym klej Kropelka (przepraszam za kryptoreklamę).
Po drugie: silenie się na poetyckość. Okej, wiem, że pisząc „silenie się”, pewnie się nieco oburzysz i powiesz, że wcale się nie silisz, że tak po prostu wychodzi, że w taki sposób piszesz. Nie neguję, nie tak dawno mnie samej przypomniano, jak różnie można odbierać ten sam kawałek tekstu. Mówię Ci jednak, że w mojej opinii (a to o nią prosiłaś) wygląda to na silenie się. A że swego czasu iks romansów różnych autorek przeczytałam i trochę o gatunku wiem, wydaje mi się, że mam choć odrobinę kompetencji, by wyrażać w tej kwestii swoje zdanie. Ale! Przykład: „Zaczęło wirować w ich głowach; w ich uszach pojawiła się przepiękna muzyka, która nie tylko uspokajała myśli, ale także pobudzała emocje do życia; w ustach pojawiła się paleta różnych smaków, a w nosie zapachów. Ta magia najwyraźniej pobudzała ich wszystkie bodźce, otwierała ich na siebie.” Początek, znowu, nie najgorszy i wiarygodny, znam uczucie wirowania w głowie w podobnych momentach. Ale później? Ta muzyka w uszach wygląda dziwnie, jakbyś próbowała napisać musical w formie opowiadania albo opisać scenę z filmu, w której, w takiej scenie, w tle zaczęła grać muzyka. To jest, jak dla mnie, silenie się na poetyckość, w dodatku taka poetyckość jest jeszcze mało realistyczna z punktu widzenia osoby, która posiada na koncie podobną scenę w zapasie życiowych doświadczeń. W podobnych chwilach nikt nie myśli o muzyce, a raczej skupia na tej drugiej osobie, toteż tego typu górnolotne wynurzenia o muzyce brzmią naiwnie, jak marzenia młodej dziewczyny (wczesne lata nastoletnie, może nawet ciut wcześniej), której pierwsza miłość na razie tylko się śni, która ma podobne doświadczenia dopiero przed sobą. Co z kolei kłóci się z postaciami, do których dopasowujesz podobny opis: oboje dorośli, posiadający doświadczenie życiowe oraz seksualne, stąpający raczej twardo po ziemi i którzy nie skupiają się na takim romantycznym (ponoć) bujaniu w obłokach. Nie pomaga również ta pojawiająca się w ustach „paleta różnych smaków, a w nosie zapachów”. Podobnie, brzmi to nierealistycznie i naiwnie, świadczy o braku doświadczenia. W ustach co najwyżej pojawia się ślina, chociaż też nie zawsze, równie często gardło nagle zasycha i człowiek odczuwa potrzebę oblizania ust. A węch jest ponoć najsłabszym ze zmysłów (w sensie że najszybciej się do zapachu przyzwyczaić i go zignorować), no i skąd w sterylnym miejscu jak szpital paleta zapachów? Nie chodzi mi o to, abyś sprowadziła opis do przyziemnych spraw, ale nie sil się na górnolotność, na udziwnione i przesadnie poetyckie metafory czy opisy, bo to wygląda sztucznie. W takich chwilach, jeśli dwie osoby naprawdę czują to napięcie między sobą, nie skupiają się na niczym innym – tylko na sobie nawzajem. I mówię to nie tylko z doświadczenia z książek, ale także osobistego. Gdybyś mnie zapytała o, przykładowo, mój pierwszy pocałunek, nie usłyszałabyś ani słowa o żadnych smakach ani zapachach, ba!, ja nawet nie pamiętam, jaka była wtedy pogoda ani czy w owym miejscu było zimno czy nie. Za to z najmniejszymi szczegółami mogłabym opowiadać właśnie o napięciu, o świadomości obecności tej drugiej osoby, o świadomości tego, jak była blisko i jak się zbliżała, o kompletnej utracie poczucia czasu (może i wyświechtane, ale powtarzany w opowiadaniach zwrot „czas stanął w miejscu” naprawdę ma odniesienie w życiu), zaś mówiąc o zmysłach, mogłabym tylko powiedzieć o wzroku i dotyku, niczym więcej. Nie mówię, że poetyckość jest zła, jeśli zamierzasz tworzyć romans albo przynajmniej wykreować romantyczną scenę, poetyzowanie tekstu jest dobrym zabiegiem. Trzeba po prostu stosować go w umiarze, a także nie zapominać, że nawet poetyckie metafory powinny choć trochę stać na ziemi, jeśli mają tworzyć pożądany przez nas efekt, zamiast rozśmieszać czy, nie daj Bóg, doprowadzać do skrzywienia.
Po trzecie: przerywanie. Czasem, aby wykreować odpowiedni nastrój, wystarczy jeden akapit. Czasem lepiej poświęcić kilka. Ilekolwiek na opis nastroju nie poświęcisz, jego przerywanie, zarówno stopniowe, jak i gwałtowne, powinno płynąć razem z resztą tekstu. Przykład: „Zegar wybił godzinę piątą nad ranem, przerywając przy okazji to połączenie, które wyczuwalnie krążyło po gabinecie.” Nie czepiam się tego, że nastrój przerwany gwałtownie – czepiam się tego, że koślawo ujęłaś tę gwałtowność w słowa, które, zamiast zakończeniu komplementować pod kątem estetycznym, w moim mniemaniu wszystko jeszcze bardziej psują. Chyba najgorszą decyzją w tym zdaniu było użycie zwrotu „przy okazji”. Znaczeniowo wygląda to tak: wybiła godzina, a przy okazji tego, że Hermiona i Draco się do siebie zbliżyli, zegar im przerwał połączenie. Nie podoba mi się również samo użycie słowa „połączenie”, osobiście uważam, że „więź” byłaby lepsza, zachowałaby odrobinkę poetyckiej nutki, a jednocześnie nie brzmiała w sposób wymuszony. Z kolei końcówkę psuje paskudne dookreślanie. Przecież Czytelnik wie, gdzie bohaterowie się znajdowali i że to połączenie, niech Ci już będzie, krążyło między nimi, a nie, na przykład, stało w miejscu, dokładnie pośrodku pokoju. Gdybym była Twoją betą, zaproponowałabym Ci następującą zmianę: „Zegar wybił godzinę piątą nad ranem, przerywając ich więź”, a może nawet zasugerowałabym zamianę imiesłowu „przerywając” na „zrywając”. Krótko, równie nagle, ale bez zbędnego balastu ani nieładnie wyglądających czy brzmiących słów.
Po czwarte: niezamierzony komizm. A gryzie mnie konkretnie to zdanie: „I nie dopuszczał do swoich myśli tego, że zrobił tak wyłącznie po to, by lepiej poczuć ten cudowny, słodko-kwaśny zapach, który trafił wprost w jego nozdrza, a wydobywał się prosto od panny Granger.” Wybacz, ale przeczytawszy to, wybuchnęłam tak okrutnie rżącym śmiechem, że tylko siedzenie na łóżku z oparciem o ścianę ocaliło mnie przed upadkiem na ziemię. To zdanie przywołuje na myśl tak nieromantyczny, tak nieprzyjemny wręcz obrazek, że, szczerze?, bardzo bym chciała móc go wyrzucić z głowy raz na zawsze. Słodko-kwaśny zapach kojarzy mi się albo z sosem słodko-kwaśnym (czyżby Hermiona nie wzięła gumy do żucia albo miętówek po posiłku?), albo z jakimś wyjątkowo nieprzyjemnym rodzajem potu (rozumiem, że nocki i jeszcze osobiste tragedie, ale wypadałoby Hermionie wziąć prysznic). Zapach trafiający do nozdrza, który w dodatku wydobywa się od kogoś też jest bliższe nieprzyjemnemu smrodkowi aniżeli czemukolwiek romantycznemu, jak na przykład perfumy, przez to, że jest tak dosłowne, tak przyziemne. Zakładam (a raczej mam nadzieję), że chciałaś przekazać, jakoby Draco postanowił udawać, w pewnym sensie nawet przed sobą, że wcale nie przybliżył się do Hermiony, by poczuć jej zapach, ale udziwniłaś zdanie w taki sposób, że wyszła z tego jedna wielka parodia. (Gdyby to była parodia, pogratulowałabym zdania, tak notabene). Czasami przy pisaniu – i sprawdzaniu też, tak jakby beta ocenę czytała – trzeba się zastanowić, czy na pewno przekazujemy to, o co nam chodzi w sposób, który najlepiej oddaje to, co chcemy przekazać. Bo później wychodzą podobne kwiatki. A jeśli porównamy ten fragment do poprzedniej górnolotności i wymuszonej poetyckości, wychodzi misz-masz oraz pomieszanie z poplątaniem.
I właśnie o tym będzie „po piąte”: o równowadze. Że należy ją zachować, liczę, iż wiesz. Pamiętaj tedy, aby tę zasadę zastosować w praktyce. Jeśli zaczynasz romantyczną scenę, którą chciałabyś opisać nieco bardziej poetycko, to nie przerywaj gwałtownie podobnego stylu, dopóki scena nie dobiegnie końca. Pomyśl o tym, jak o rysunku łagodnego wzniesienia: spokojnie i powoli, acz jedną ciągłą linią, zaczynasz, wznosisz się, a dobiegłszy do punktu kulminacyjnego, w ten sam sposób opadasz, zmniejszasz napięcie, aż dojdziesz do punktu wyjścia, a scena ulegnie zakończeniu.
Uff, rozpisałam się jak cholera, ale chciałam Ci możliwie jak najdokładniej zobrazować usterki konstrukcyjne w podobnych scenach. Nie mówię, że każda wpisuje się w ten schemat, jednak mając na uwadze powyższe, a także moje komentarze á propos stylu, wierzę, że będziesz w stanie poprawić także te inne, które szwankują i bawią lub męczą, zamiast wciągać lub emocjonować. A przynajmniej odbiorcę takiego jak ja, który jakiś tam bagaż doświadczeń już ma i który wie, że te wszystkie naiwne, przesadnie słodkie i romantyczne wizje scen uczuć (pocałunków, pieszczot, zwykłego napięcia między parą, jakichkolwiek romantycznych uczuć) nijak się mają do realnego życia.

C. Styl
Powiem może w ten sposób: jest styl prosty i jest styl szkolny. I chociaż trudno o uniwersalne definicje obu, w moim odczuciu Ty piszesz tym szkolnym. A ten zdecydowanie mi się nie podoba i uważam, że wyłącznie ciągnie już i tak poranione fabularnie opowiadanie jeszcze bardziej na dno.
Tyle mam do powiedzenia, że aż nie wiem, od czego zacząć ani czy coś jest ważniejsze od czegoś innego. Zacznę może od najłatwiejszego, a zarazem najczęściej powtarzającego się, to jest od dookreślania. Osiągasz na tym polu nowy, nieznany mi dotąd wymiar i gdyby istniał, przyznałabym Ci czarny pas w dookreślaniu. Standardowe zaimki to dla Ciebie pikuś. Znalazły się takie cuda jak: „grzebanie w owym przedmiocie” (cz.1), kiedy wspomniany przedmiot został nazwany ledwie zdanie wcześniej; lekceważone przeczucia, które już raz zostały zlekceważone, ale autorka poczuła potrzebę Czytelnikom o tym fakcie przypomnieć (cz.2); rzeczy unoszące się do góry (np. brwi w cz.5 i nie tylko); czy gwałtowne mruganie powiekami przez Lucjusza (cz.7 – podejrzewam, że Lucjusz spędził dzieciństwo w cyrku i dlatego umie także mrugać kolanami, taki z niego zdolniacha). Przez to wszystko nie tylko doprowadzałaś mnie do pasji, jako iż nienawidzę, gdy podobnym dookreślaniem robi się ze mnie idiotkę – ciągniesz także swój styl w dół. To na pewno jest element tego właśnie szkolnego stylu: uczeń nierzadko pisze dokładnie wszystko, coby nauczyciel nie miał najmniejszych wątpliwości, o co w danej pracy chodziło. I może w (niektórych) szkołach takie coś uchodzi płazem, jeśli treść jest dobra, ale w prozie z takim stylem daleko nie zajdziesz, jeśli w ogóle gdziekolwiek.
Na drugi ogień pójdą słowa, których użyłaś źle lub które nieodpowiednio dobrałaś. Tego również jest w tekście całe mnóstwo, w dodatku przeskakujesz z jednej ekstremy w drugą, podczas gdy brak konsekwencji również literackiemu tekstowi nie służy. Postaram się podać przykłady obrazujące jak najwięcej z tej skali.
Czasem zdarza Ci się wstawiać w zdanie dwa słowa o niemalże (lub dokładnie) takim samym znaczeniu, co niczego nie wnosi, a z pewnością śmieci. Tak jest w części pierwszej, w zdaniu „Pomimo tego, że przez parę długich minut siłowała się z ciężarem skrzyni, w końcu upragniona zdobycz wreszcie znalazła się na podłodze koło jej stóp”. „W końcu” oraz „wreszcie” znaczą dokładnie to samo, zatem po co oba? Z kolei czasem robisz coś dokładnie odwrotnego: piszesz obok siebie dwa słowa, które sobie nawzajem przeczą, jak na przykład w części szóstej: „Nadal usilnie wpatrywała się w dokumenty przed sobą, co jakiś czas coś ciągle pisząc i zakreślając.” Hermiona mogła albo pisać „co jakiś czas”, albo „ciągle”, ale nie sposób ciągle pisać co jakiś czas. Lub tutaj, w części dziewiątej: „Dosłownie toczył w sobie jakąś niemą walkę.” Jeśli owa walka była „niema”, to już więcej niż „jakaś”. Poza tym podobnymi „jakaś” tylko podważasz rzekomą wszechwiedzę narratora.
Niekiedy przekręcasz utarte wyrażenie. Ponownie, przykład z części szóstej: „Draco także nie miał sytuacji do śmiechu.” Do śmiechu możemy mieć powód, nie sytuację. Możemy się co najwyżej znaleźć w zabawnej czy śmiesznej sytuacji. Z kolei innymi razy wstawiasz w tekst słowa, których znaczenia nie znasz, przez co wychodzą najróżniejsze cuda. Trochę więcej przykładów znajdziesz przy okazji błędów językowych, tutaj zaś posłużę się przykładem z części piątej: „Co jakiś czas, oczywiście, wtrącał i swoje trzy grosze, ale w głównej mierze z zafascynowaniem próbował domyślić się, skąd jego córka zna aż tak misterne słowa.” (Nawiasem mówiąc, do tego zdania jeszcze wrócę za momencik). Słowo „misterny” znaczy  „składający się z wielu drobnych, precyzyjnie wykonanych elementów” lub „obmyślony w każdym szczególe”. Jak to się ma do słów, które zna Zoey, nie mam zielonego pojęcia, mogę się najwyżej domyślać, iż chciałaś powiedzieć, że dziewczynka zna wiele trudnych, jak na jej wiek, słów. Ty zaś, droga Ew, sprawdzaj, proszę, znaczenia słów, których chciałabyś użyć, zanim ich użyjesz.
A czasem zgrzyty wynikają nie tyle z błędnego słowa, co właśnie nieodpowiednio dobranego, w niektórych sytuacjach mogłabyś pewne drobiazgi zastąpić słowami lepiej oddającymi to, co chcesz powiedzieć. Tu jest już więcej miejsca na dyskusje á propos tego, co autor miał na myśli i jak dokładnie chciał to pokazać, niemniej jednak coś przytoczę. O, może to zdanie z części piątej: „I wtedy już nie będzie żadnych niewiadomych oraz wszelkich innych wątpliwości.” W tym przypadku „ani” sprawdziłoby się o wiele lepiej od spójnika „oraz”. Niby poprawnie jest powiedzieć „nie będzie tego i tego”, ale pisząc „nie będzie tego ani tego” podkreślasz, że żadnego z tych dwóch nie będzie, że oba znikną, kładziesz na wypowiedź delikatny nacisk. Z kolei innymi razy używasz słów lub zwrotów, które zwyczajnie rujnują nastrój i bawią, zamiast pomagać Czytelnikowi wczuć się w przeżywane przez bohaterów wydarzenia. Mój ulubieniec, z części szóstej, to: „Westchnął głośno z poirytowaniem i zwinnym ruchem sięgając po kubek, wziął z niego dość sporego łyka, a przez to, że kawa była zanadto gorąca, musiał szybko przełknąć ciecz, parząc sobie przy okazji całą jamę gębową.” Gdybyś pisała parodię, przyklasnęłabym, ale że nie piszesz – załamuję ręce i klnę w swoich komentarzach na boku. Będąc równie medyczną w określaniu, co Malfoy sobie poparzył, doprowadzasz do śmiechu. A wystarczyłoby powiedzieć „parząc sobie przy okazji usta”. Bycie dosłownym i konkretnym nie zawsze jest na miejscu, a Czytelnik, jak powtarzam po wielokroć, nie jest głupi, więc domyśli się, że jeśli Draco poparzył sobie usta, to chodzi nie tylko o wargi, ale także o język podniebienie itp. Ulubieńcem numer dwa jest zdanie z tej samej części, które pojawia się nieco później: „Obydwaj opowiadali coś zawzięcie i z zapałem, ciągle wymachując rękoma w akcie gestykulacji.” Ów „akt gestykulacji” brzmi tak dramatycznie, że aż przywodzi na myśl bardzo amatorski teatr. A naprawić szkodę znowu nietrudno, bo wystarczyłoby ostatnie trzy słowa wywalić lub, jeśli chciałabyś przeredagować całe zdanie, napisać coś w stylu „Obydwaj opowiadali coś z zapałem, gestykulując zawzięcie”.
Jeszcze przy słowach na moment pozostając, Twój styl cierpi również na nadprzymiotnikozę. Tak, przymiotnik to wspaniałe narzędzie dla pisarza, ale, jak powtarzam już chyba do znudzenia, nadużyty traci na wartości. O tym tylko wspomnę, bowiem rozwinęłam tę myśl przy okazji poprawności, a ocena już i tak jest długa.
Kolejnym grzechem Twojego stylu są zabawy z podmiotem domyślnym. Zawsze, ale to zawsze dawaj swojemu tekstowi odleżeć, a kiedy go sprawdzasz, czytaj tak, jak czytałby Czytelnik, tj. bez wiedzy o tym, co TY masz na myśli i co się dalej wydarzy. Bo z takich zabaw podmiotem domyślnym wyszły Ci, oj, najróżniejsze kwiatki. Na przykład w części szóstej: „Jadł w ciszy, z ciekawością słuchając, jak Z. i kamerdyner wymieniają miedzy sobą różne słowa. Co jakiś czas, oczywiście, wtrącał i swoje trzy grosze, ale w głównej mierze z zafascynowaniem próbował domyślić się, skąd jego córka zna aż tak misterne słowa.” – wychodzi, że to kamerdyner wtrącał swoje trzy grosze, nie Malfoy. (Baj-de-łej: bażant, traktor, skarpetki, morze, chudnąć... Na tym polega wymienianie między sobą różnych słów. Dziwne, nawet jak na ośmiolatkę). Albo tutaj, też w części szóstej: „Draco od razu zauważył tą ledwo dostrzegalną zmianę, która w mgnieniu oka zaszła w szatynce. Wydawało mu się, że ona promienieje, że świeci.” – zmiana promienieje i świeci? To ja poproszę o te samy prochy, które zażywa Draco. Lub tu, w części jedenastej: „Jej oczy zaszły mgłą, co sprawiało wrażenie, jakby ta śniła, jakby znajdowała się w całkowicie innym świecie.” Mgła lśniła, tak, bardzo ładnie. Z tym że to chyba nie o to Ci chodziło. Odniosłam zresztą wrażenie, jakbyś z tym podmiotem też się bujała jak na huśtawce: raz pozostawiasz wszystko w rękach domyślnego i wychodzą różne dziwactwa, a raz manewrujesz między najróżniejszymi, mniej lub bardziej naturalnymi, określeniami na każdą z postaci (np. Hermiona, panna Granger, szatynka, kobieta, ona czy Draco, Malfoy, panicz Malfoy, mężczyzna, blondyn, on). Niektóre z nich, zwłaszcza „panna Granger” i „panicz Malfoy” brzmią dziwnie w ustach obiektywnego narratora, sprawia, że narrator zaczyna mieć do nich jakiś stosunek (w zależności od interpretacji albo protekcjonalny, albo pełen szacunku niczym u lokaja), zatem tych radziłabym się pozbyć. Pomiędzy innymi manewruj ostrożniej, spróbuj odnaleźć równowagę pomiędzy tym, kiedy użyć jakiegoś określenia, a kiedy możesz zdać się na podmiot domyślny.
Lecz tym, co chyba najbardziej trąciło we mnie strunę, była okropna podwórkowość Twojego stylu. Ośmielę się nawet stwierdzić, że piszesz, jak mówisz. I może by wyszło, gdyby nie najróżniejsze wpadki, z których najokropniejszą znalazłam w części szóstej: „Niestety, ta nie kontaktowała ze światem zewnętrznym […]”. Nie kontaktowała, czaisz, zią? Tak nie kontaktowała, że joł!, normalnie w życiu nie luknąłem na nikogo tak niekontaktującego, no weź! Skarbie, w taki sposób możesz sobie mówić w domu, na podwórku, na szkolnym korytarzu, w sumie gdziekolwiek – byle nie w prozie. Jest to nieprofesjonalne przy prowadzeniu narracji trzecioosobowej, gdzie narrator powinien być albo obiektywny, albo patrzeć przez pryzmat konkretnych postaci, ale nadaj używając poprawnej polszczyzny. Pozostałe wstawki rodem z podwórka nie są aż tak bijące po oczach, ale nadal wszelkiego rodzaju „posłuchała się ojca” (cz.7) czy ogólnie czasowniki, którym niepotrzebnie dopisałaś zaimek zwrotny „się”. Z kolei znalazłszy w części siódmej zdanie: „Tylko nie miał pojęcia dlaczego, aliści zamierzał postawić na swoim”, niemal spadłam z łóżka. Podobne przechodzenie od kolokwializmów do archaizmów bije niekonsekwencją po oczach trzy razy mocniej, kiedy się tak wahasz w tę i z powrotem. Nalegam, bardzo nalegam, znajdź swój styl gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami, bo tego rodzaju przeskakiwaniem szkodzisz nie tylko sobie, ale także mnie (naprawdę, czytanie czegoś podobnego aż fizycznie boli).
Tu przejdę do kwestii niekonsekwentnego gawędziarstwa. Niekiedy odnosiłam wrażenie, jakbyś właśnie tak próbowała pisać, bardziej gawędziarsko: częste wtrącenia zwrotów pokroju „zresztą” czy „oczywiście” w tekście narratora, pewna doza subiektywnych komentarzy, zdania pokroju „A jednak jej przeczucie było nieomylne, tylko ona je zlekceważyła” (cz.2), to wszystko dorzuca do odczucia, jakobyś pisała tak, jak mówisz i chciała napisać tekst stylem bliższym mówionym opowieściom niż prozie. I nie byłoby w tym nic złego, gdybyś konsekwentnie stosowała gawędziarskie zabiegi, gdybyś podtrzymywała owe wrażenie słuchania historii, miast jej czytania. Niestety, Twój ewidentny brak zdecydowania popsuły Ci szyki także tu, przez co wychodzi nijako – a może nawet wcale.
Wspomniałam o subiektywnych komentarzach? Niektóre z nich, wypowiadane przez rzekomo neutralnego narratora, są tak potwornie subiektywne (w dodatku wydaje mi się, jakby przy okazji reprezentowały Twoje poglądy, nie poglądy postaci czy narratora), że to aż przeraża. Mnie przerażają tym bardziej, że dwa najgorsze dotyczą wieku. Pierwszy padł w części siódmej: „Ale przecież ona ma już z sześć lat – westchnął stary Malfoy [...]”. Ledwie moment wcześniej pisałaś, jak to się Lucjusz oburzył, że mówi się do niego „dziadku”, że ponoć nie był jeszcze taki stary, a teraz Ty piszesz o nim „stary”? Zdecydowanie brak tu konsekwencji. Z kolei drugi padł niemal pod sam koniec opowiadania, w części trzynastej: „Nie miał pojęcia, że Hermiona z wiekiem – nie żeby była  stara! – stała się bardziej płochliwa.” Gdybyś opuściła to wtrącenie, żaden z Czytelników nawet nie pomyślałby, że właśnie sugerujesz, jakoby Hermiona była stara; upływ czasu to normalna rzecz, a „z wiekiem” to określenie jak wiele innych. Mnie drażni także ów wykrzyknik, który sugeruje nie tylko, że jesteś jeszcze bardzo młoda, ale że bycie starym wydaje Ci się jakąś koszmarną, tragiczną niemal perspektywą. Tak czy inaczej, trzecioosobowemu narratorowi, który powinien być postronnym obserwatorem i wyłącznie relacjonować historię, bez emocjonalnego w nią zaangażowania, podobne subiektywne komentarze nie tylko nie przystoją, ale także odbierają mu wiarygodności. W końcu skoro rzuca podobnymi uwagami, to jak bardzo jest obiektywny i czy nie przeinacza przypadkiem faktów, bo ma na coś jasno skonkretyzowane poglądy?
Rzeknę jeszcze słówko lub dwa (a prawdopodobnie i dziesięć) o metaforach, szczególnie tych chybionych. Okej, nie tak dawno mnie zwracano uwagę na różne metafory, zatem mówię otwarcie: metafory są kwestią gustu, jednemu mogą się podobać, innemu nie, chociaż są też metafory zwyczajnie głupie. Dlatego w tych uwagach więcej znajdziesz subiektywizmu. Fragment, który doprowadził mnie do najgłośniejszego śmiechu, znajduje się w części piątej: „Oczywiście dalej pomiędzy nimi trwał ciężki i ogromny znak zapytania, aczkolwiek prawie bezbłędnie się z tym ukrywali.” Wybacz, ale nadal mnie to potwornie bawi. Ta wizja wielkiego, czerwonego znaku zapytania, który ktoś ubrał w kapelusz oraz prochowiec rodem z „Casablanki”, wciśnięty między Malfoya, Zoey i Zabiniego jest tak cudaczna, że nie potrafię inaczej zareagować. I jakkolwiek rozumiem, co próbowałaś przekazać, zrobiłaś to w równie pokraczny sposób, że wyszło komicznie. Jednak druga zanotowana przeze mnie metafora, „Z zauroczeniem przypatrywał się jej długim ramionom - błyskawicom i odnóżom - hukom, które następowały krótko po nich” z części siódmej, już sprawiła, że się skrzywiłam z niesmakiem zamiast śmiać. Ramiona-błyskawice jeszcze mogą zostać, ale w jaki sposób dźwięk (niematerialny) mógłby być odnóżem (a więc materialny)? No, chyba że nibynóżką. W tej metaforze zabrakło sensu, przez co wyszło nieładnie.
I na koniec odrobinkę o składni. Bardzo często kolejność w Twoich zdaniach jest przynajmniej osobliwa. Przykładów też jest sporo, a ten punkt dopisuję trochę na ostatnią chwilę, a wręcz za późno, więc, wybacz, ale nie podam żadnego konkretnego. Staraj się jednak tak pisać zdania, aby były jak najłatwiejsze do zrozumienia, by nie trzeba ich było czytać po raz drugi czy trzeci, przestawiając sobie słowa w głowie, aby zrozumieć sens.
Przyznam się jak najbardziej otwarcie: gdyby nie lecąca z głośników pozytywna głupizna pewnego popularnego ostatnio Koreańczyka i jego piosenki, byłoby mi o wiele trudniej przebrnąć przez to całe wydziwianie. Tak przynajmniej miałam możliwość się rozładować, choć na chwilkę, po czym mogłam kontynuować czytanie, wypisywanie i załamywanie rąk. Widzę, naprawdę widzę, że to nie Twoje pierwsze dzieło, nawet gdyby na blogu nie było nic innego, wyczytałabym to między wierszami – i chyba dlatego tym bardziej załamuję ręce na widok tak koszmarnych błędów stylistycznych. Czeka Cię naprawdę ogrom pracy, jeśli chcesz wyprowadzić swój styl na ludzi, niewykluczone iż będziesz zmuszona zmienić jakieś priorytety i poglądy na temat pisania, a z pewnością masz przed sobą mnóstwo czasu do spędzenia na praktyce i ćwiczeniach, zanim nastąpią poważne zmiany na lepsze. Wierzę jednak, że jesteś w stanie ich dokonać, szczególnie jeśli znajdziesz wokół siebie kogoś skłonnego wyciągnąć pomocną dłoń i zostać Twoją nową betą. Dobrą betą, a więc osobą która nie tylko wskaże literówki i poprawi przecinki, ale także wytknie uwagi á propos stylu i logiki. Bo oczywiście, można też dokonać zmian samemu, ale z drugą osobą prace idą szybciej, no i jest ktoś, kto by nas zmotywował w tych gorszych chwilach.

D. Zgodność z kanonem / Kreacja świata
No, nie powiem, zmiany w kanonie bardzo spore, szczególnie w kwestii bohaterów. Ale nie wyglądają na zbytnio naciągane, jestem w stanie w nie uwierzyć. Cała reszta, to jest wszystko poza bohaterami, się zgadza, toteż bez uwag w tej sprawie.
Jeśli chodzi o kreację świata – brakuje mi jej. Brakuje mi opisów miejsc oraz ich klimatu, tego poczucia, jakbym dzięki samej tylko lekturze przeniosła się do owych miejsc. Postaci poruszają się po raczej pustej przestrzeni, gdyż większość miejsc ograniczyłaś albo do słów-kluczy (Londyn, szpital), a inne opisałaś ledwie kilkoma przymiotnikami (domy Hermiony oraz Draco). A przecież dom domowi nierówny, w każdym panuje inna atmosfera, inny zapach, w niektórych aż widać osobowość mieszkańców. Podobnie jest ze szpitalem św. Munga – gdyby nie wspominana od czasu do czasu nazwa, gdyby nie sporadyczne eliksiry, mógłby to być dowolny inny szpital w Londynie, żadnej różnicy. Pokaż te wszystkie miejsca Czytelnikom, opisz je, używając nie tylko bodźców wzrokowych, ale także pozostałych zmysłów: jak tam pachniało, jakie dobiegały dźwięki, jakie były tam tekstury (może Malfoy miał atłasową sofę?), jak postaci się w danych miejscach czuły. Wystarczy dopisać trochę w różnych miejscach, aby różnica stała się zauważalna.
W kwestii zgodności z realiami, mam kilka uwag, dokładniej trzy.
* W angielskich klubach nie ma numerów stolików. A przynajmniej pierwsze słyszę o czymś takim, nigdy nie widziałam żadnych numerów stolików w jakimkolwiek z klubów, w którym zdarzyło mi się być. Bo i po co miałyby być, skoro każdy musi się sam pofatygować do baru po napitki? (prolog)
* „Dziewczyna była ich świadkową [...]” – w Anglii pary młode mają drużby, nie świadów. Druhna i drużba lub kilkoro, z których wyróżnieni są maid of honour (druhna) i best man (drużba). Ale świadków nie ma. (cz.10)
* „Miał w nosie fakt, że darł się prawie na cały pub, czym zasłużył sobie na parę nieprzychylnych spojrzeń.” – puby w Anglii zamykają się w okolicach północy, a Malfoy zadzwonił do Zabiniego, według Ciebie, o drugiej nad ranem. Więc albo szwankuje godzina, albo miejsce. (cz.13)
I tyle w tej kwestii. Chętnie widziałabym więcej opisów miejsc, więcej kreowania tła, jednak ogólnie nie jest źle, widywałam już o wiele gorsze przypadki.

§ Bohaterowie
Nie jest znowuż tak najgorzej, jeśli patrzymy na postaci indywidualnie, nie biorąc pozostałych pod uwagę. Mają jakieś charaktery, chociaż mocno zamazane i czasem niezbyt konsekwentne, ale jeszcze jestem ich w stanie jakoś od siebie odróżnić. To dopiero w relacjach między sobą wszystko zaczyna się trząść w posadach, ale to odłożę na moment na bok.
Jeśli chodzi o opisy wyglądu, tutaj jest bardzo ubogo, bo ograniczasz się do kolorów. I tyle. Widywałam już niejeden fanfick, w którym autor kończył opis wyglądu bohaterów na minimum, bo opierał się na przeświadczeniu, że Czytelnik będzie z kanonem zaznajomiony, toteż nie musi opisywać czegoś, co Czytelnik już zna. To jest błąd powtarzany i nawet zrozumiały, chociaż nadal błąd. Ale żeby równie po macoszemu potraktować postać wykreowaną przez siebie, w dodatku tak ważną dla fabuły jak Zoey? Tego nie pojmuję i nie wybaczam, tym bardziej, że miałaś fantastyczną okazję, aby dziewczynkę opisać chociaż trochę bardziej szczegółowo: wparowanie Zoey do domu Malfoya i jej nagłe przytulenie go. W końcu Malfoy jej wtedy nie znał, nie miał pojęcia, kim była, widział ją na oczy po raz pierwszy w życiu. Tymczasem zamiast poświęcić kilka zdań, niewielki akapit na opis wyglądu dziewczynki, uciekłaś do wszechwiedzącego narratora, by od razu przedstawił ją jako Zoey – i tyle, żadnych opisów, żegnajcie nadzieje, w końcu znasz już, Czytelniku, Zoey, to po co Ci po prologu i dwóch pełnych odcinkach wiedzieć, jak wygląda, nie licząc koloru oczu i włosów? Niestety, kolorowanka to żaden sposób na stworzenie postaci posiadających wygląd. I dziwi mnie, że Zoey ograniczyłaś do bycia ośmioletnią szatynką, że nie pokusiłaś się, aby tę jedną jedyną własną postać przedstawić jakoś bardziej, może nawet aż nazbyt szczegółowo, co też fanfickowcy często robią, że spotkał ją taki sam los jak postaci z kanonu. Smutne.
Wróćmy jednak do tych relacji. A ściślej rzecz ujmując, rozchodzi się o relacje wszystkich bohaterów właśnie z Zoey. Z niewiadomych przyczyn każdy zdaje się ją traktować jak rówieśnika, nie jak dziecko, rozmawiają z nią dojrzale i poważnie, jak do dorosłego. Zabini w części piątej, kiedy już zdobył się na to, aby małą za jej głupie wybryki zbesztać, zwraca się do niej bardzo dojrzale i poważnie. „Zo, Draco to mój najlepszy przyjaciel. Zrozum, nie będę mógł patrzeć na to, jak potem będzie żył, dowiadując się, że ma dziecko z Hermioną.” Pierwsze słyszę, aby ktokolwiek mówił w podobny sposób do ośmioletniego dziecka. Nie powinien ująć tego innymi słowy, powiedzieć, przykładowo „z twoją mamą” zamiast „z Hermioną”, powiedzieć „twój tata” zamiast „Draco”? Albo w ogóle zamiast pytania, bardziej realistycznie zabrzmiałoby, gdyby całość oznajmił: „Zrozum, będzie mu ciężko, jak się dowie, że ma dziecko z twoją mamą”. I dalej: „Poza tym Hermiona nie powiedziała Draco, że jesteś jego córką, bo pewnie miała jakieś swoje powody”. W uszach dziecka to musiała zabrzmieć jak naprawdę ostra reprymenda. W pewnym sensie zasłużona, ale nadal podtrzymuję, że brzmi jak rozmowa rówieśników, nie dorosłego mężczyzny z ośmiolatką. Niechby powiedział chociażby „Poza tym mama na pewno miała powody, aby nie mówić twojemu tacie o tobie”, tak brzmiałoby o niebo naturalniej i wiarygodniej.
Kiedy pod koniec tekstu przychodzi kolej Hermiony na kazania i reprymendy, wysławia się bardzo podobnie. Niech mówi „tata” zamiast „Draco”, niech używa nieco prostszych, mniej górnolotnych słów jak na przykład „powiedziałabym prawdę” zamiast „wyznałabym prawdę”. Na plus zaliczam, że nie zapomniałaś o pokazaniu, że nadal przytaczasz rozmowę matki z dzieckiem, że od Hermiony czuć trochę więcej czułości w słowach typu „kochanie” i „skarbie”, że Zo mówi „mamo”, że upraszczasz mowę dziewczynki, dopasowując ją tym samym do wieku.
Jeśli zaś chodzi o Malfoya, to cały zdaje się durnieć, kiedy w grę wchodzi Zoey. Zapomina, że jest dorosłym mężczyzną, który będzie musiał ponieść konsekwencje za swoje czyny i przez cały tydzień do głowy mu nie przyszło, że mógłby zostać oskarżony o porwanie dziecka, dopóki policjant mu tego nie oznajmił. Wielki minus numer jeden. Draco w ogóle strasznie daje córce sobą pomiatać: zamiast wymusić na niej odpowiedzi, a przynajmniej próbować, po prostu zgadza się na to, że mała się uparła nic mu nie mówić i tyle. Nawet narrator, który ponoć powinien być obiektywny, kwituje to słowami, że Zoey „wygrała”. Ale nie, jedyne co Draco robi, to powtarza „musisz jej powiedzieć” i na tym sprawa się kończy, zero nacisku, zero przejawów, jakoby zamierzał pokazać, że zdaje sobie sprawę ze swojej odpowiedzialności, że w ogóle przejmuje się tym jakkolwiek bardziej. Okej, niech już sobie Malfoy będzie mało ślizgoński, skoro takim go prezentujesz (przynajmniej w miarę konsekwentnie), ale z kolei w takim wypadku niech nie gada rzeczy w stylu „Gdybym wiedział, że [Hermiona] aż tak się martwi, że aż tak kocha Z. […]”, jak w odcinku jedenastym. Nosz cholera, sam przecież poczuł ogromny smutek na samą myśl, że mógłby córkę utracić, już nigdy więcej jej nie zobaczyć, i mówi, że „gdyby wiedział, że Hermiona aż tak kocha Z.”. Nie, jasne, Hermiona była wyrodną matką, która własnego dziecka nienawidziła i z okazji porwania Zoey urządziła sobie taką balangę, że przez trzy dni miała kaca, w ogóle córki nie kochała i ani trochę się nie przejmowała jej zniknięciem. Niestety, kiedy tylko przychodzi do sprawy Zoey, Draco nagle traci rozum i zachowuje się, nie przymierzając, jak głupek.
A sama Zoey? Hmm, przez większość czasu jest przekonująca jako dziecko, wysławia się i zachowuje tak, jak bym tego po ośmiolatce oczekiwała. Bardzo często jednak psujesz tę wizję narratorem, kiedy próbujesz zrobić zbliżenie kamerą i na chwilkę pokazać coś z punktu widzenia dziewczynki, przez co wychodzi na zdecydowanie zbyt dojrzałą. Narrator dopisuje Zoey spostrzeżenia, których ośmiolatki w większości nie mają, ponieważ skupiają się na innych rzeczach, a gdyby Zoey jednak je dostrzegała, wtedy kłóciłoby się to z całą resztą kreacji jej jako raczej typowe ośmioletnie dziecko. Przykładowo scena z Lucjuszem i Narcyzą. Napisałaś, że Zoey dużo o nich słyszała, „jednak wystarczył tylko jeden rzut okiem, by dostrzec, że naprawdę kochają swojego syna i pragną dla niego jak najlepiej. No i przy okazji są niezwykle dumni i eleganccy, zachowując się przy tym jak prawdziwi szlachcice.” Czy ośmiolatka na pewno zwróciłaby uwagę na to, że jednak widać po Malfoyach ich miłość do syna? Nie sądzę, prędzej uwierzyłabym, gdyby Zoey stwierdziła w myślach, że pomimo niezbyt przychylnych opowieści, Malfoyowie wydali jej się mili dla syna, że trochę przypominali jej w mowie lub czynach jej własną matkę. I może Zoey uznałaby, że Malfoyowie zachowują się jak szlachcie, ale czy wychwyciłaby, że to właśnie przez dumę i elegancję, czy nazwałaby to tak precyzyjnie? Nie dostrzegłaby prędzej, na przykład, ładnych ubrań albo tego, że się nie garbią, coś bardziej oczywistego i zrozumiałego dla dziecka niż duma i elegancja?
Bardzo podobna sytuacja znajduje się w odcinku trzynastym: „Doskonale wiedziała, że nie każdy jest idealny. Oprócz tego była stuprocentowo pewna, że Draco ją kocha i nigdy ani o niej nie zapomni, ani jej nie zostawi. Dodatkowo, kiedy powieki zdawały się ciążyć, wpadła na jeszcze jeden plan, ale zanim zdecydowała całkiem wdrożyć go w życie, przemyślała wszystkie za i przeciw. Tym razem nie mogła dopuścić, by kochane przez nią osoby w jakikolwiek sposób cierpiały.” Zacznę od tego, że Zoey raczej pomyślałaby o Malfoyu „tata”, nie „Draco”. Przede wszystkim jednak chciałabym zwrócić uwagę na pierwsze i ostatnie zdanie tego fragmentu. Osiem lat to wiek, gdzie faktycznie zaczyna się już rozumieć, że nikt nie jest idealny, nawet rodzice, i że ktoś będzie cierpiał, jeśli zrobią coś źle. Ale gdyby przekazać to ich myślami, ujęłyby to w mniej dojrzały sposób. Wydaje mi się, że gdyby napisać „Doskonale wiedziała, że nawet tata popełnia błędy” i „Tym razem nie mogła pozwolić, żeby przez nią mamie i tacie znowu było tak strasznie przykro”, lub coś w podobnym tonie, fragment stałby się bardziej wiarygodny i nie kłócił aż tak z wiekiem dziewczynki.
Czytając o Zoey, przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Skoro ona jest taka uparta, zawsze stawia na swoim, a także u ojca poznała trochę inny smak wolności (bo nie ma mamy powtarzającej „zrób to, nie rób tego”), to aż dziw bierze, że tak grzecznie się zachowuje. Przy takim charakterze spodziewałabym się, że mała będzie wybrzydzać choć trochę, a zwłaszcza przy jedzeniu. W końcu dzieci są bardzo przyzwyczajone do znanych im smaków, nie byłoby zatem nic dziwnego, gdyby powiedziała, że mama inaczej przygotowuje jej kakao albo że nie lubi brokułów i mama nigdy nie zmusza jej do ich jedzenia. Albo nawet odwrotnie: łeee, jak fajnie, mogę zostawić brokuły na talerzu i mama nie będzie mnie zmuszać do ich jedzenia. Zabrakło mi trochę czegoś podobnego w kreacji dziewczynki, dodałoby jej barw i wyrazistości, chociaż trzeba przyznać, że i tak jest najlepiej wykreowaną postacią ze wszystkich.
Jak zasugerowałam na początku paragrafu, chociaż pozostali też nie są kiepscy, nie są też doskonali. Cały drugi plan wypada blado: Harry i Luna są tacy nijacy (a Luna, pamiętając o jej kanonicznych dziwactwach, jest wyjątkowo mało lunowata), Zabini trochę się jeszcze ratuje próbami bycia macho i podbijaczem niewieścich serc, ale na tym koniec, cała reszta niemalże nie istnieje, bo nie jest opowiadaniu potrzebna albo potrzebna jest tylko do wywoływania niektórych pretekstów fabularnych, jak np. pan Roberts.
Hermiona? W większości raczej odpowiada kanonowi, gdyż pozostała sumienna, odpowiedzialna, o dobrym sercu i oddana najbliższym. Malfoy dobrze ją w końcowych odcinkach podsumował, że trochę za bardzo jest zapatrzona w siebie i swoje problemy, lecz w moich oczach nie jest to na tyle przerysowane, aby sprawiało wrażenie nierealnego. Trochę blado wypada przez to, że jej rola w opowiadaniu ogranicza się do trzech, góra czterech zadań: kochać Zoey, rozpaczać po jej zniknięciu, emocjonować się z powodu Malfoya i pracować. Brakuje jej głębi, brakuje trochę więcej tego elementu przyjaciół i jakichś zainteresowań czy hobby poza pracą i córką, niemniej jednak w ogólnym rozrachunku wypada całkiem dobrze. Jedynie raz znalazł się moment, kiedy jej wypowiedź bardzo mi zgrzytnęła, a mianowicie w części ósmej: „Chrzanię te wasze cholerne procedury! Już nic od was nie chcę! Sama dowiem się, kim jest porywacz i gdzie jest moja córka! Do widzenia!”. Emocje emocjami, ale chyba dorosła osoba nawet w gniewie nie zaczęłaby mówić jak dziecko. "Już nic od was nie chcę!", przecież to brzmi jak obrażony pięciolatek, który nie dostał tego, czego chce i próbuje pokazać, jaki to jest ponad innych. Kłóci mi się to tak z Hermioną jako osobą dojrzałą i opanowaną, jak i dźwiękowo, brzmi to po prostu sztucznie i wymuszenie, jak na moje uszy. A wystarczy zdanie zwyczajnie wyciąć i będzie lepiej.
Draco przedstawia się sporo gorzej. Jego największą wadą jest to, o czym wspomniałam już wyżej, to jest głupienie przy córce i wręcz poddawanie się wszystkiemu, co mu każe, bez kwestionowania, czy to byłoby najdogodniejsze wyjście. Pretekstowe wydało mi się jego zachowanie w części szóstej: „Draco roześmiał się wesoło i zanim jeszcze przemyślał swoje zachowanie, podszedł do Hermiony i przyciągając ją do siebie, pocałował ją w głowę”. Przymykam chwilowo oko na to, że głowa jest dość znaczącą częścią ciała i byłoby dobrze ów pocałunek sprecyzować (czoło?, policzek?, czubek głowy?), ale ten pocałunek sam w sobie nie ma sensu. Co to za dziwny wybuch emocji ze strony Malfoya? Rozumiem wdzięczność i ich wspólną przeszłość, ale, tak naprawdę, ledwo zaczął z Hermioną pracować; wiarygodniej już wyglądałoby, gdyby ją w podzięce uścisnął, a nie tak ni z tego, ni z owego obdarzył całusem, nawet równie niewinnym. Nie widzę uzasadnienia dla podobnego zachowania z jego strony poza tym, że Tobie, autorce, potrzeba było czegoś, co popchnęłoby akcję naprzód, co przypomniałoby bohaterom o ich skrywanych uczuciach i obudziło je. Nie, nie kupuję tego. Ogólnie jednak nie mam zbyt wiele przeciwko Malfoyowi, który odcina się trochę od swoich ślizgońskich korzeni oraz odruchów, ta część wypadła całkiem naturalnie, bo ładnie pokazałaś, że Malfoy nieco dorósł i dojrzał. Odcięcie się od rodziców oraz podjęcie pracy (pracy! Arystokratyczny, pracujący Malfoy!) położyło w miarę solidny fundament pod późniejsze wydarzenia z tekstu, tj. obdarzenie nowo odkrytej córki uczuciem, a jednocześnie nie zmieniłaś go w stu procentach i dopiero poznanie Zoey sprawiło, że Draco zaprzestał sypiania z każdą poderwaną kobietą. Te z jego zmian uważam za wiarygodne. Co nie zmienia faktu, że przy Hermionie wypada gorzej, a przy Zoey – niemal przeźroczyście.
W tym punkcie prawdopodobnie nie czeka Cię zbyt wiele pracy. Wyłożyłaś fundamenty oraz szkice postaci, których przez większość czasu się trzymasz. To dobrze. Aby było lepiej, sugeruję zachowanie konsekwencji w kreowaniu oraz zachowaniach bohaterów, a także dodanie im nieco barw, aby składali się z wielu elementów, tak subtelnych, jak i wyrazistych, które tworzyłyby całość. A także dokładne przemyślenie, czy dorosła osoba na pewno by się tak zachowała lub coś takiego powiedziała. I podciągnij nieco plan drugi, aby przestali być jedną plamą, a stali nieco bardziej indywidualni i niezależni od siebie.

§ Poprawność
A. Językowa
Zacznę może od pochwał. Jak zwykle, pochwalam, że betowane, to bardzo dobrze zdawać sobie sprawę z własnych niedoskonałości i umieć poprosić o pomoc. Pochwalam także brak błędów ortograficznych i bardzo nieliczne interpunkcyjnych.
Niestety, dalej już tak ładnie nie jest. Przede wszystkim zaimki. Ilość zaimków, zwłaszcza dzierżawczych, jaka się w tekście znajduje, doprowadza do zgrzytania zębami. A do tego jeszcze wspomniane przy stylu dookreślanie oczywistych rzeczy. Jesu Christo, litości, kochane! Dobrym przykładem dla obu jest to zdanie z części drugiej: „Potter się rozłączył, a Hermiona nie wiedząc, co dalej począć, rozpłakała się głośno, przytulając słuchawkę od telefonu do własnej piersi”. A niby od czego innego słuchawkę Hermiona miałaby przytulać (tu wtrącę, że lepiej byłoby napisać „przyciskając” zamiast „przytulając”)? I do czyjej innej piersi? Jak napiszesz przyciskając słuchawkę do piersi, to nikt nie pomyśli o słuchawce takiej do słuchania muzyki, dyndającej sobie na kabelku, którą Hermiona przyciskałaby do piersi takiego na przykład krasnoludka. Albo tutaj, też w części drugiej: „Kiedy tylko stanęła przed drzwiami, na których wisiała złota tabliczka z nazwiskiem przyjmującego w tym gabinecie uzdrowiciela, zapukała cicho”. Przecież wiemy, do czyjego gabinetu Hermiona szła i zakładamy, że jej przełożony w szpitalu św. Munga raczej powinien być jakiegoś rodzaju uzdrowicielem (lekarzem?), to po co o tym dodatkowo wspominać? Jak mówiłam nieraz wcześniej i jak powtórzę wcześniej, dookreślanie odbieram jako sugestię, jakoby autor miał Czytelnika za idiotę, który sam z tekstu nie wywnioskuje. A przykładów jest naprawdę sporo, tak zaimków jak i innego rodzaju. Pewnie przesadzam, ale gdyby tekst porządnie zredagować i wykopać z niego te wszystkie niepotrzebne określenia wiadomego, to z obecnych 50 tysięcy słów zrobiłoby się z jakieś pi razy drzwi czterdzieści osiem i pół. Co przy tak krótkim tekście jest naprawdę sporo, całe trzy procent!
A tak jeszcze troszeczkę o dookreślaniu, ale z innej strony może, pod kątem i zaimków, i przymiotników – zdanie z części trzeciej: „Niezwykle zaskoczony panicz Malfoy otworzył szeroko oczy, ale szybko wybudził się z tego transu, po czym gwałtownym acz delikatnym ruchem odepchnął od siebie małą szatynkę, przez co ta mocno posmutniała”. Określone jest zaskoczenie, określone jest otwieranie oczu, wybudzanie, trans, ruch, szatynka i posmutnienie. Tylko panicz Malfoy pozostaje paniczem Malfoyem, a oczy oczami. Kiedy wszystko jest jakieś, to wszystko staje się nijakie, bo rzeczy, które powinny być wyjątkowe, niczym się nie wyróżniają, są opisywane równie szczegółowo co te mniej znaczące przedmioty czy wydarzenia. Przykładowo, gdyby każde drzwi w tekście były jakieś (ogromne, malutkie, mahoniowe, sosnowe, pozłacane, jakieś), czy zwróciłabyś uwagę na kolejne opisane drzwi, nie wiedząc wcześniej, tak jak nie wie Czytelnik, że za nimi jest coś niecodziennego lub że coś ważnego się wydarzy? Nie sądzę.
Inną sprawą są niezbyt trafnie dobrane słowa. A przykłady trafiały się naprawdę najróżniejsze. Na przykład tu, w części trzeciej: „W zamyśleniu obserwowała ruchy jego żuchwy, kiedy z zamiłowaniem przeżuwał kolejne kęsy”. Skarby, do tego obrazka brakuje tylko przesadnie teatralnych pojękiwań, które miałyby świadczyć o tym, jak bardzo Malfoyowi smakowało. Czy on musi żuć z zamiłowaniem? Przecież od dziecka żył w luksusie, nie powinien nawet zauważać, że takie dobre, co wyklucza żucie z zamiłowaniem. A jak się jest głodnym po upojnej nocy, to się raczej przeżuwa zachłannie lub pospiesznie, nie z zamiłowaniem. Albo, pod nieco innym kątem, tutaj, w części pierwszej: „Zwinnym ruchem rozerwała zapieczętowaną część [...]”. Zapieczętowana część koperty to po prostu pieczęć lub lak. Określanie czegoś, jeśli nie wiemy, jak owe coś się nazywa, jest czymś stosowanym przez osoby uczące się języków. „Nie wiem, jak powiedzieć po polsku »plaża«, to powiem »to miejsce z piaskiem nad wodą«”. I obcokrajowcom może się sprawdza, ale w prozie (zwłaszcza pisanej w języku ojczystym) już niezbyt. Jeśli nie wiesz – sprawdź, zapytaj, poszukaj. Ale pisaniną w stylu „zapieczętowaną część” sprawiasz wrażenie osoby o ubogim słownictwie.
Dalej: zabawy z podmiotem domyślnym. O tym też wspomniałam przy okazji stylu, ale powtórzę. Podmiotem domyślnym się nie bawimy, bo różne kwiatki z tego wychodzą. Ze zdania „Wyciągnęła rączki do góry, by zdjąć zakurzony karton z wysokiej szafy. Niestety, nadal była za niska." z części pierwszej wychodzi, że to wysoka szafa nadal była za niska. Hę? A z nieco tylko późniejszego „Bardzo dobrze znała lekko posiwiałego mężczyznę, który był przełożonym jej mamy. To on dawał jej cukierki [...]" - wynika, że to Hermionie pan Roberts dawał cukierki, nie Zoey. Fajny przełożony. Tak czy inaczej, pilnuj się przy podmiocie domyślnym, bo łatwo wejść w pułapkę bez zachowywania ostrożności.
Masz także słowa, które lubisz i nieco nadużywasz. A konkretniej jedno słowo: raptownie. W całym tekście występuje pięćdziesiąt dziewięć razy. To średnio niemal cztery razy na odcinek. Uwierz mi, że rzuca się w oczy i jedynie sugeruje, że brakuje Ci zamienników. Nie zapominajmy także, że słowa nadużywane tracą na znaczeniu – im częściej używasz tak charakterystycznego słowa jak „raptownie”, tym mniejsze robi wrażenie, a, jako archaizm, wrażenie powinno robić przynajmniej jakieś, coś powinno kreować, jakiś nastrój czy atmosferę. Podczas gdy w „Najważniejszym obowiązku” raptownie stają kamerdynerzy przed panami i raptownie zaczynają mówić dzieci, i raptownie oddychają z ulgą matki, i raptownie poważnieją mężczyźni, i raptownie przerywane są pieszczoty… Widzisz, do czego zmierzam? No, to proszę się zaprzyjaźnić z jakimś słownikiem synonimów, bo nie wypada się tak powtarzać.
W prologu uderzył mnie błędna odmiana z apostrofem. Piszemy „Jackiem Danielsem”, nie „Jackiem Daniel’sem”. Najprostszym chyba wyznacznikiem tego, czy przy odmianie zagranicznych nazwisk (szczególnie anglosaskich i francuskich) powinniśmy postawić apostrof czy nie, jest przełożenie ich na quasi-fonetyczny polski. I tu mamy trzy proste zasady. Po pierwsze, nazwiska zakończone spółgłoską odmieniamy bez apostrofów, nie powinno być problemów. Po drugie, jeśli nazwisko kończy się na „y”, odmieniamy z apostrofem, jeśli jest najbliższe naszemu „i”, a bez – jeśli „j”. Przykład: Kennedy (Kenedi) i Disney (Disnej); Kennedy’ego i Disneya, Kennedy’emu i Disneyowi i tak dalej. A po trzecie: jeśli nazwisko kończy się literą lub literami, których nie wymawiamy w języku polskim, będziemy odmieniać z apostrofem i, w pewnym sensie, jest on maleńkim wyznacznikiem owych bezdźwięcznych fragmentów. Przykład: Dumbledore (Dambldor) i Voltaire (Wolter); Dumbledore’a i Voltaire’a; Dumbledore’owi i Voltaire’owi i tak dalej. Proste! Znalazłam całkiem ciekawy i prosty artykuł poświęcony odmianie zagranicznych imion i nazwisk, wrzucę go na podstronę „Pomoc”, bo czuję, że jeszcze nieraz się przyda. I, skoro przy odmianie imion jesteśmy, w języku polskim przyjmuje się, iż nie odmieniamy imion zakończonych na „-o”. Zatem Draco pozostaje bez zmian w każdym przypadku, a Dracon – to już zupełnie inne imię i tak się złożyło, że go młodemu Malfoyowi nie nadano.
Przy odmianie jeszcze na moment pozostając: słowo „ów” jest jak najbardziej odmienne. Przez liczby, przypadki i rodzaje. Zatem „ów baran”, ale „owa koza”. A także wszelkie „tę” raz są poprawnie, a raz nie. Zgaduję, że to chyba raczej pominięcie ze strony bety, aczkolwiek nie obwiniam nikogo, tylko zwracam uwagę Wam obu.
Mieszasz także czas teraźniejszy z przeszłym, co jest w prozie bardzo niewskazane, jeśli nie służy do, na przykład, dodania scenie dynamiki. Najładniejszy przykład znalazłam w części piątej: „Musiał także przyznać, że nie jest pewny, czego chce bardziej; by badania stwierdziły, że jest ojcem, czy że nie jest”. Powinno raczej być „Musiał także przyznać, że nie był pewny, czego chciał bardziej […]”. Ponownie, nie jedyny przykład, ale wyłapanie czasu teraźniejszego i jego zamiana na przeszły jest chyba jednym z tych łatwiejszych zadań.
Ach, nie zapominajmy także o zapisie dialogów. Żadnych usterek w kwestii komentarzy narratorskich nie zauważyłam, pomijając, oczywiście, te stylistyczne. Drażni mnie jednak strasznie format „dywiz – dialog – półpauza – komentarz”. Dialogi rozpoczynamy i kończymy pauzą, ewentualnie półpauzą, jednak najlepiej pauzą. Nigdy nie widziałam żadnej książki, w której dialogi oddzielałyby od narracji dywizy, to nie ich zadanie, one mają swoje, więc po co mają się pchać do cudzych?
Na końcu zaś wspomnę, że w tekście znalazłam także zwykłe bzdurki. Za te głowy Wam nie zmyję, bo nie dość że zdarzają się każdemu, to jeszcze nie znalazło się ich jakoś koszmarnie wiele. Po prostu musicie się zabrać za kolejne czytanie tekstu i wyplenić zeń wszelkie pierdoły, jak ta z części pierwszej: „Znaliście się już od początku Hogwartu i ze sobą byliście, czy dopiero się gdzieś pod koniec szkoły?”.
Ktoś na pewno zauważył, że wypisane przykłady pochodzą wyłącznie z początkowych odcinków, c’nie? Bystrzaki z Was, ja nie mogę. Zatem zanim ktoś zarzuci mi lenistwo, niech wie, że było to lenistwo uzasadnione. Błędy się powtarzały, a jako że tekst obfitował w różne inne sprawy, co do których uwagi zapisywałam na boku, dodawanie do tego wszystkich błędów tylko doprowadziłoby mnie do szewskiej pasji, że w czasie, w którym normalnie przeczytałabym odcinków sześć, skończyłam lekturę ledwie połowy tego. Błędy się powtarzają, wybrałam zatem rodzaje tych najczęstszych i najpoważniejszych, a przykłady wybrałam z wcześniejszych odcinków, by później móc zasiąść do dalszej lektury i skupić się na poważniejszych rzeczach. A i wierzę w autorkę oraz jej betę, że są z nich inteligentne dziewczyny i jak przeczytają moje komentarze wraz z przykładami, to w lot zrozumieją, czego wypatrywać w dalszych, jak już do poprawiania zasiądą.
Nie powstrzymało mnie to jednak przed wypisaniem ewidentnych durnot, które oczy me zbystrzyły w najróżniejszych miejscach w tekście:
* „Hermiona tylko machnęła ręką, ale kiedy pieszczota zaczęła trwać za długo i robić się coraz bardziej śmielsza [...]” – coraz śmielsza lub coraz bardziej śmiała. (prolog)
* „Jej wzrok śledził jego smukłe dłonie, które zręcznie posługiwały się sztućcami. Lekko zmierzwiona grzywka, lśniące szare oczy i te wspaniałe kości policzkowe.” – a co jedno ma wspólnego z drugim? Wpierw mówisz o wzroku śledzącym dłonie, po czym tak zupełnie nagle wyskakujesz z równoważnikiem zdania (z rzeczownikami w Mianowniku, więc ani mowy o kontynuacji śledzenia czegokolwiek wzrokiem) opisującym resztę Malfoya – brakuje tutaj jakiegoś logiczniejszego przejścia pomiędzy zdaniami. W chwili obecnej wygląda jak wyciągnięte niczym królik z kapelusza magika. (cz.3)
* „Po raz pierwszy od jakiś dziesięciu minut [...]” – jakichś (cz.4)
* „Doskonale pamiętał, jak zawsze razem przemierzali przez szkolne korytarze [...]” – przemierzali korytarze lub przechodzili przez korytarze, ale nie przemierzali przez (cz.4)
* „Coś nie dla dzieci – odpowiedział, chichocząc chicho […]” – cicho (cz.5)
* „Ciszę trwającą w całym lokum przerwała głośna melodia dzwoniącego telefonu i wibracja towarzysząca, jaka jej towarzyszyła.” – aha, tak, wiemy, że towarzyszące wibracje zazwyczaj czemuś towarzyszą. (cz.6)
* „I wybiegł z gabinetu, nie zdając sobie sprawy, że panna Granger właśnie z błyskiem w oczach oraz minimalnym uśmiechem na twarzy dotknęła z wręcz namaszczeniem tego miejsca na swojej głowie, który zetknął się z jego ustami.” – które zetknęło, jeśli już. I wręcz z namaszczeniem, w takiej kolejności. (cz.6)
* „Hermiona miała trochę gorzej, gdyż musiała zająć się do końca noworodkiem: umyć, przewinąć, nakarmić i uspać [...]” – uspać? Nie ma takiego słowa. Może jednak „ułożyć do snu” (bo z kolei „uśpić” zabrzmiałoby jak usypianie psa)? (cz.6)
* „Oczywiście, miał jeszcze skrzaty domowe, które wyręczały go w gotowaniu i sprzątaniu, ale jeżeli chodziło o pojedyncze czynność, wolał je sam wykonać.” – czynności. (cz.7)
* „Nie rozumiem, Draco, dlaczego nie możemy teleportować bezpośrednio przed wejściem” – teleportować się, jeśli już. (cz.7)
* „Aczkolwiek w głębi duszy obiecał sobie solennie, że Zo na pewno kiedykolwiek odpowie na jego pytania [...]” – kiedyś; kiedykolwiek znaczy „w czasie bliżej nieokreślonym lub dowolnym”. (cz.7)
* „Co więcej! Zo coraz bardziej się tutaj udomowiła […]” – zadomowiła, jeśli już. Sama sobie sprawdź w słowniku znaczenie czasownika „udomowić”. (cz.7)
* „Dzieci nie bawiły się aż tak chętnie na dworze, bo gdy wychodzi.ły na zewnątrz […]” – w słowo „wychodziły” wkradła Ci się kropka. (cz.7)
* „przerwała mu raptownie, pąsowiejąc.” – kierunek: słownik. Cel: definicja słowa „pąs”. Bo w kontekście sceny owe pąsowienie na pewno nie pasuje. (cz.9)
* „wykrzyczała na tyle cicho […]” – aha, wykrzyczała cicho. A przysłowiowe masło stało się margarynowe. Przeczysz sama sobie. (cz.9)
* „Paul otworzył szerzej oczy, nagle uświadamiając sobie, dlaczego ta dwójka aż tak bardzo była poddenerwowana […]” – podenerwowana. (cz.11)
* „Widzę, że ucięliście sobie dłużą pogawędkę.” – długą lub dłuższą. (cz.12)
* „Zo, jakby za dotykiem czarodziejskiej różdżki, natychmiast posmutniała, a jej oczy zaczęły niebezpiecznie błyszczeć.
- Draco, nie mów tak, proszę.” – z tego zaś fragmentu wychodzi, jakby Zoey właśnie zwróciła się do własnego ojca po imieniu. I tak samo później, pod koniec całej sceny. Hmm… (cz.12)
* „Totalna ignorantka, której wydaje się, że świat kręci się wyłącznie wokół niej!” – co jak co, ale raczej nie sposób powiedzieć o Hermionie „ignorantka”, a na pewno nie w tej sytuacji. Z nich dwojga to akurat ona wiedziała o sprawie ojcostwa Zoey, a i nigdy nie należała do ignorantów, gdyż jak już zdarzało jej się czegoś nie wiedzieć (rzadko, ale jednak), to przynajmniej próbowała się dowiedzieć. (cz.12)
* „Ze złością odwrócił głowię […]” – głowę. (cz.13)

B. Logika
Łomatkoboska! Nie no, porażająca większość została omówiona przy okazji fabuły, a także trochę w innych punktach. Ale i tak pozostaje jeszcze cały worek lub dwa pełen innych nielogiczności. Tfu, co ja mówię! Nie nielogiczności – wychodzi z Ciebie tak niewiedza, jak i lenistwo, bo walisz kwiatkami, że ręce opadają, że nawet nie przyszło Ci do głowy tego sprawdzić. A spora ich ilość jest z zakresu biologii. Podstawowej biologii! Nie mówię tu o odżywianiu roślin czy budowie grzyba, ale o nas, o ludziach, o podstawowych rzeczach, zwłaszcza z zakresu rozmnażania. Nie wiem, nie wypada mi sugerować, jakobyś wagarowała podczas zajęć z przygotowania do życia w rodzinie, ale w tej chwili potwierdzają się te wszystkie czytane przeze mnie raporty i artykuły o niewiedzy młodych Polaków w zakresie rozmnażania.
No ale dość już wywodów. Powypisujmy jakieś konkrety.
* „Okres płodowy – zaczął – to czas, w którym…” – to czas w którym co? Mnie uczono, że okres płodowy to okres od ok. szóstego tygodnia ciąży aż do rozwiązania, więc co Malfoy chce im tam tłumaczyć, bo nie rozumiem? I dlaczego to tłumaczenie koniecznie musi się odbywać po nocach, tak w ogóle? Noce w szpitalach przeznaczone są na nagłe wypadki, na porodówce chyba wyłącznie na porody oraz poważne komplikacje, nie na zwykłe wizyty na USG czy co tam jeszcze. (cz.4)
* „Tym bardziej że dziewczynka od razu mu powiedziała, że jej mama jest czarownicą.” – a niby kiedy? W tekście nie pisnęłaś o tym słówkiem aż do teraz. (cz.5)
* „I to był właśnie kolejny doskonały dowód na to, że Zoey powstała przy udziale jego płynu z lędźwi.” – pominę chwilowo milczeniem, jak nienaturalnie to brzmi. Ale spermę produkują jądra, lędźwia nie mają tutaj nic do rzeczy. (cz.5)
* „U pani Peterson istniało naprawdę spore ryzyko poronienia, a przecież Draco i Hermiona nie mogą do tego dopuścić i zrobią wszystko, by dzidziuś bezpiecznie i bez żadnego urazu wyszedł z łona matki.” – jeżeli spodziewali się pani Peterson na oddziale, to znaczy że zbliżał się termin rozwiązania. A wtedy nie można już poronić. Może istnieć zagrożenie dla życia matki lub dziecka (lub obojga), może się zdarzyć, że dziecko umrze przed porodem (tzw. wewnątrzmaciczne obumarcie płodu), ale poronienie, jak mnie uczono, jest możliwe tylko we wczesnych stadiach ciąży, do ok. 23 tygodnia; medycyna jest w stanie utrzymać wcześniaka przy życiu już od 24 tygodnia. Więc skąd się niby wzięło to całe ryzyko poronienia, skoro spodziewano się, że pani Peterson przybędzie rodzić? (cz.6)
* „W czasie trwania porodu musieli dać z siebie naprawdę wszystko, żeby tylko Steward (noworodek) okazał się zdrowym dzidziusiem.” – po pierwsze: pierwsze się spotykam z taką pisownią tego imienia. Popularniejsze są Stewart lub Stuart. A po drugie: lekarze niewiele mają do tego, jaki okaże się dzidziuś. Mogą zadbać, aby pozostał w zdrowiu albo dołożyć starań, by wyzdrowiał/przeżył, ale nie mają wpływu na to, jaki się okaże. Źle to ujęłaś w słowa, a wyszła nielogicznie. (cz.6)
* „Biegali z jednego pomieszczenia do drugiego po różne specyfiki, często także zmieniali prześcieradła, bo pani Peterson bardzo mocno krwawiła, co wymagało nie lada poświęcenia i sporego zaangażowania fizycznego.” – od takich zadań są pielęgniarki i pielęgniarze, nie lekarze odbierający poród. A jeśli miałaś na myśli pielęgniarzy, to zrób coś z podmiotem domyślnym, bo, jak widzisz, wychodzą głupoty. (cz.6)
* „krzyczała, a oktawa jej głosu coraz bardziej rosła.” – o ile mi wiadomo, nie istnieją rosnące oktawy głosu. Głosy mogą się podnieść o oktawę, ale to tyle. (cz.6)
* „Łez także zaczęło przybywać, a kiedy nie mieściły się już w oczodołach, bezgłośnie spływały [...]” – oczodoły wypełniają, tak, zgadliście, moi drodzy, oczy. Łzy wypływają z kanalików łzowych. Można powiedzieć, że czyjeś oczy napełniły się łzami, ale udziwnianie kończy się właśnie takimi durnotami, niestety. (cz.6)
* „Szybko położył przed Zoey kubek z napojem, po czym z głośnym sykiem złapał się za uszy. To kakao było naprawdę strasznie gorące.” – przede wszystkim: kubki się stawia, nie kładzie. Kubki mają także coś takiego jak ucho, dzięki czemu można uniknąć oparzenia sobie dłoni. Malfoy miał pod ręką tylko kubek van Gogha, że nie wpadł na to, aby za wspomniane ucho złapać i tak przynieść córce kakao? (cz.7)
* „Ci bandyci na pewno zmuszali jej dziecko, żeby ta milczała jak grób, ale przecież Zoey nigdy się nie słuchała jakichś obcych ludzi. Ba! Często dawała im się nieźle we znaki, przez co ci mieli jej serdecznie dość.” – zacznijmy może od tego, że ten fragment sugeruje, jakby porwania były dla Zoey codziennością. To raz. Dwa  jeśli Zoey często dawała się obcym we znaki tak, że mieli jej serdecznie dość, to jest niewychowanym bachorem, a Hermiona wychodzi na matkę, która nawet nie potrafi wychować własnej córki. (cz.8)
* „Przez ponad dziesięć lat starała się do tego nie wracać, nie myśleć.” – jakie dziesięć? Jeśli córka ma osiem, a ciąża trwa dziewięć miesięcy, to lat mogło upłynąć co najwyżej dziewięć. (cz.8)
* „Oprócz dzisiejszego dnia widziała go takiego tylko dwa razy w życiu. Pierwszy raz był na pogrzebie Molly – w końcu kobieta była mu bliska prawie jak matka. A drugi kiedy dziewczyna poprosiła go, by został chrzestnym Zoey.” – z tego fragmentu wychodzi, jakoby po usłyszeniu prośby o zostanie ojcem chrzestnym, też był tak wręcz załamany, jak podczas porodu Luny oraz pogrzebu pani Weasley. (cz.9)
* „Zerknęła w stronę jej odbytu... i aż zaniemówiła. Natychmiast złapała prześcieradło, próbując zatamować nadmierny krwotok z macicy.” – skarbie, odbyt a pochwa może i są tuż obok, ale macicy w odbycie nie znajdziesz. (cz.9)
* „Granger bez zmrużenia oka jednym zwinnym ruchem przejechała skalpelem po podbrzuszu Luny, która nie miała nawet znieczulenia. Wykrzyknęła coś głośno, raptownie mdlejąc. Harry natychmiast rzucił się w stronę ukochanej, próbując ją jakoś ocucić. Szarpał ją lekko acz stanowczo za ramiona, warcząc coś pod nosem.” – przyznaję, że nie odebrałam wykształcenia medycznego, ale czy cesarka bez znieczulenia nie jest przypadkiem… a bo ja wiem, niebezpieczna? W ogóle, cała ta scena bardziej mi się kojarzy z chaosem z Benny’ego Hilla aniżeli z poważną (ponoć), dramatyczną (ponoć) sceną komplikacji przy porodzie. Jest tak przerysowana i przesadnie dramatyczna, że zwyczajnie niewiarygodna. (cz.9)
* „Musisz trzymać mocno, żeby ci przypadkiem nie wypadł.” – jak będzie dziecko trzymał mocno, to mu jeszcze krzywdę zrobi. Noworodki takie ciężkie nie są, trzeba się po prostu nie bać. A nie pieprzyć jakieś „musisz trzymać mocno”. Co na dodatek brzmi bardzo protekcjonalnie, tak jakby Harry sam nie byłby w stanie wpaść na to, że nieostrożnością może spowodować wypadek. (cz.9)
* „Gdy tylko zauważył, że ta robi obrót, by się teleportować, natychmiast się na nią rzucił. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, ponieważ poczuł, jak traci powierzchnię pod stopami, a jego żołądek zaczyna niebezpiecznie wirować. Chwilę trwało, kiedy zorientował się, że stoi tuż przed domem Draco.” – aurorzy mają swoją siedzibę w Ministerstwie Magii. Z którego ani do którego nie można się teleportować. A kanon twierdził także, że jeśli dwie osoby się nie dotykały, to nie mogły się razem teleportować. (cz.10)
* „Z podwórka dało się słyszeć głośny trzask, po którym zapanowała wręcz przygnębiająca cisza.” – podczas części z wizytą Malfoyów twierdziłaś, że teleportacja bezpośrednio na Enfield 4 jest niemożliwa. Zatem logicznie nie powinna być także możliwa w drugą stronę. Co odnosi się też do punktu wyżej. (cz.10)
* „Natychmiast się otrząsnęła, próbując w ten sposób przekazać Zo, że jest silną kobietą, w której dziewczynka zawsze może widzieć oparcie.” – Zoey dopiero co otworzyła drzwi od łazienki, co zatem Hermiona chciała pokazywać, skoro córka jej nawet jeszcze nie zobaczyła? (cz.11)
* „Podeszła do telefonu i wykręciła numer. […]Dzwonię do taty, żeby wszystko mu powiedzieć” – no dobrze, niech sobie dzwoni, tylko skąd ma numer? Nigdy o niego nie prosiła, nikt jej go nigdy nie dał, nigdy nie grzebała w żadnych telefonach czy książkach telefonicznych… (cz.11)
* „Napisałam, że na razie mam oszczędności, jakie starczą nam na parę dobrych lat.” – albo Mung zajebiście wręcz płaci, albo kurs galeonów i sykli na funty jest im cudownie na rękę, skoro przez jakieś dziesięć lat Hermiona zdołała odłożyć dość pieniędzy, aby żyć z córką przez „parę dobrych lat”.  W drogim Londynie, nie zapominajmy. (cz.11)
* „Dopiero kiedy ją stracił, uświadomił sobie, jak bardzo ją kocha.” – czyli całe to jego wcześniejsze gadanie o tym, jak Zoey kocha, jak to sobie uświadomił, kiedy u niego była, to zwykły blef? Okej, niech sobie Malfoy blefuje, ale czemu miałby w to wciągać także narratora? Ujmij to w inne słowa. (cz.13)

§ Oryginalność
Dramione w Internecie pełno. Wszystkich nie znam, ale na pewno w niejednym rozchodziło się o dziecko. Osobiście uniosłam brwi na wieść o Hermionie i Draconie pracujących w Mungu (ba, o Draconie pracującym!), podobnie jak przy paru innych zabawach kanonem, ale czy uznałabym to za oryginalne na tle całości? Nie wiem, chyba jednak nie.

§ Inne
Ostrzegam, że ta uwaga jest bardzo-bardzo subiektywna (stąd występuje w Innych miast gdzieś wcześniej). Z części pierwszej: „Hermiona, słysząc słowa córki, zarumieniła się niczym dojrzała piwonia, po czym chrząknęła nieznacznie. To nie miejsce ani czas, żeby jej to teraz tłumaczyć. W końcu mała ma dopiero osiem lat. Postanowiła się nie odzywać; może to uratuje sytuację.” Według mnie Hermiona zachowała się głupio i, w pewnym sensie, trochę niedojrzale. Czemu miałaby córce nie odpowiedzieć? Ośmiolatkom nie trzeba tłumaczyć prokreacji w najmniejszych detalach, ba, one też nie chcą wszystkiego od razu wiedzieć, tylko tyle, aby zaspokoić ciekawość. Ja w wieku ośmiu lat wiedziałam, że tatuś ma nasionko i zostawia je w mamusi, z którego to nasionka później wyrasta w maminym brzuchu dzidziuś. I tyle mi wystarczyło, ciekawość zaspokojona, dziecko zadowolone, tylko tyle trzeba. Dopiero później przychodzą pytania Jak tatuś zostawia nasionko?”, „Gdzie tatuś ma nasionko? i Jak dzidziuś wychodzi z mamusi?. Więc czemu Hermiona, dorosła kobieta, miałaby całą sprawę przemilczać? Dla matki chyba lepiej tłumaczyć prokreację małymi kroczkami, przejść od „z brzuszka mamusi” do „i nie zapomnij się zabezpieczać”, niż „czekać na odpowiedni moment”, który zazwyczaj i tak przychodzi za późno, bo dzieci same się już wszystkiego dowiedziały (niekoniecznie w najprzyjemniejszy sposób czy z najbardziej wiarygodnych źródeł, o czym świadczą liczne raporty o niewiedzy młodzieży na temat antykoncepcji). Ale niech Ci będzie, taką chcesz mieć Hermionę, to miej, nie mnie ingerować w Twoją wizję postaci, tak naprawdę.
Zastanawia mnie także, czy to opowiadanie rzeczywiście jest tak młode (tj. zakończone ósmego lipca tego roku), czy może wcześniej publikowałaś je gdzieś indziej, po czym przeniosłaś na Blogspota po jakiejś tam przerwie. To drugie tłumaczyłoby wiele z błędów logicznych oraz z niedojrzałości, a to pierwsze – dawało bardzo mocne wskazówki co do Twojego wieku emocjonalnego. (Tak, emocjonalnego. Metryki kłamią: niejeden młodzian jest emocjonalnie równy staruszkowi i niejeden ponoć dojrzały człowiek jest emocjonalnym równolatkiem dziecka). Ciekawi mnie to i tyle.
„Od kiedy Zoey zniknęła, nawet ściany zdawały się płakać, a ponure okna tak zostały ogarnięte smutkiem, że  nie przepuszczały aż tyle ciepła co wcześniej.” – smutny domek jest smutny --> klik
„I jakby na potwierdzenie swoich słów, postawił ją z powrotem na podłodze i powoli zaczął błądzić rękami po jej ciele.” – hahaha!, przepraszam, ale to zdanie napatoczyło się akurat wtedy, kiedy PSY zaczął śpiewać "Heeeeeeeey, sexy lady". I wyszła z tego dość komiczna scenka.

§ Podsumowanie
Miło jest nie mieć wątpliwości względem wyroku. *stuk-stuk młotkiem* DOŻYWOCIE.
Droga Ew, nie ukrywam, że profesjonalnie wyglądająca szata graficzna bloga oraz obecność akapitów (których aż za często na blogach brak) nieco mnie zwiodły, przez co ogólnie, niestety, się zawiodłam. Mam nauczkę, aby się zanadto nie nastawiać. Nie spodziewałam się Bóg wie czego, ale też nie przyszło mi do głowy, że trafił mi się blog zasługujący na dożywocie. Nie oczekiwałam zastać takiego wysypu dookreślania ani tak niewyrobionego, tak szkolnego stylu. Zresztą, gdyby to była kwestia wyłącznie tego, załapałabyś się może na łagodniejszy wyrok – ale połączmy to z koszmarnie nieprzemyślaną fabułą, którą rządzą przypadek oraz Twój kaprys, skąd logika i wiarygodność odleciały na pokładzie Enterprise’a, a ledwo co uciekłaś karze śmierci. Wydaje mi się, że samo poprawienie błędów fabularnych nic tu nie da. Jeśli zależy Ci na historii, powinnaś napisać ją od nowa, tym razem po zastanowieniu i dokładnym przemyśleniu wszystkiego, aby każde wydarzenie miało adekwatną reakcję. Ale widzę, że jesteś w stanie to zrobić, jeśli chcesz, że masz po temu umiejętności i potrzeba Ci tylko wskazać, na czym powinnaś się skupić. A jeśli poprawiać nie chcesz – cóż, liczę, że zapamiętasz tę ocenę i wykorzystasz jej treść przy innych tekstach. Tak czy inaczej, życzę Ci powodzenia na dalszej pisarskiej drodze, bo pisać nie powinnaś przestawać. Masz umiejętności i potencjał, po prostu zabrakło Ci doświadczenia oraz praktyki, a także myślenia przy tworzeniu.
A jako że zmiany planów poszły trochę dalej, niech autorka „Sensazione di Proibito” ma się na baczności, albowiem jej blog idzie na ruszt jako następny, a jego ocena pojawi się najpóźniej pod koniec października, pewnie nawet trochę wcześniej (acz o dokładne daty proszę mnie nie pytać).
Przepraszam za wszelkie możliwe literówki i inne błędy, ale nie mam zbytnio czasu poprawiać oceny, wołają mnie teksty do tłumaczenia na zajęcia z polityki. Tym samym kończę najdłuższą ocenę w całej mojej chyba już pięcioletniej karierze oceniającej i pozdrawiam wszystkich serdecznie,


Chiyo

27 komentarzy:

  1. Dwadzieścia pięć stron w Wordzie, jesteś niesamowita, Chiyo :)
    Ocena oczywiście bardzo dobra. Takie aż chce się czytać :)
    Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, dziękuję. Tak, ponad 13tyś. słów to mój nowy rekord i miło widzieć, że ktoś docenia pracę. :)

      Usuń
    2. Kiedyś myślałam, że jak pisałam ocenę na 7-8 tysięcy słów, to była ona długa. Teraz widzę, że wcale taka nie była. :) Zastanawiam się, czy pobijesz swój rekord. Osobiście trzymam za to kciuki. :)
      Mam jeszcze pytanie dotyczące innych oceniających: możesz zdradzić, czy w najbliższym czasie doczekamy się ocen pozostałych Przysięgłych?

      Usuń
    3. Żeby się pobić, musiałabym trafić na bloga, do którego miałabym jeszcze więcej uwag. A tu zaczynają się schody pt. czy wytrzymałabym coś takiego psychicznie. ;)
      Nie mam pojęcia, bo nikt mnie nie raczy o swoich ocenowych planach informować. Nie martwiłabym się o Miękko ani Ziutencję, ale co z resztą - prft.

      Usuń
    4. Wiecie... Tak mi smutno, jak na polskim blogu, oceniającym polskie teksty, widzę anglosaską modłę podawania długości tekstu w słowach :( .

      Morri

      Usuń
    5. Cóż, mnie trudno na to coś poradzić. Jestem oćwiczana w liczeniu słów od ładnych paru lat i zwyczajnie łatwiej mi sobie zobrazować ilość słów. Znaki mogę co najwyżej sprawdzić w Wordzie, ale jak ktoś mi powie, przykładowo, że dany tekst ma długość 30 tysięcy znaków, to nie mam pojęcia, ile to jest. Kwestia przyzwyczajenia.

      Usuń
    6. A moim zdaniem wcale nietrudno. Wystarczy sprawdzić ilość znaków (bo i ilość słów, żeby podać dokładnie, trzeba sprawdzić) i porównać sobie z ilością słów. Im częściej będziesz to robić, tym szybciej będziesz kojarzyła tyle a tyle słów równa się tyle a tyle znaków.
      Bo w Polsce, na polskim rynku wydawniczym, liczy się według znaków (ze spacjami) lub arkuszy wydawniczych (które mają po 40k znaków, o ile pamiętam).
      Prowadzisz polskiego bloga, Chiyo, pomagasz Polakom, jesteś na swój sposób przewodnikiem dla wielu - nie zaszczepiaj więc u nich błędnych nawyków i bezmyślnych kalek z zachodu.

      Usuń
  2. I ja doceniam, i ja! Może to nie ocena moich wypocin, ale podczas czytania dużo myślałam i wyniosłam coś dla siebie.
    Brawo, Chiyo :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dobrze. Zawsze mniej boleśnie jest uczyć się na cudzych błędach, a dla mnie to satysfakcja, że ktoś poza ocenianą coś z tej oceny wyniósł. :)

      Usuń
  3. Naprawdę dobra analiza, ale przeczytanie jej za jednym zamachem graniczy z cudem (długaśne :)). Na "łzach w oczodołach" sama się popłakałam (ze śmiechu), ale w większości znalazły się trafne spostrzeżenia, czego każdy autor powinien się wystrzegać. Co więcej, taktyka trójki? Pierwsze słyszę, aż poszperam w necie, aby zapoznać się z tym dokładniej :)

    Hm... tak się teraz zastanawiam, co znajdzie Miękko w moim opowiadaniu. Szczerze powiedziawszy, w większości piszę wszystko na ślepo lub czuja (jak zwał, tak zwał) - nie znam żadnych technik ani zakazów. I chyba będę musiała spojrzeć na swój tekst, szczególnie pod kątem prowadzenia zabaw z podmiotem domyślnym (ojć, tu chyba znajdzie się trochę zła... :)).

    Pozdrawiam,
    Phoe

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. domyślam się. Prawdę mówiąc, sprawdzanie oceny odłożyłam na dopiero nstępny dzień, bo nie sądziłam, że komuś, poza ewentualnie ocenianą, będzie się chciało przedzierać przez 13tyś słów. ;)
      O taktyce trójki wiem, ponieważ spędziłam rok w szkole na analizie mowy w życiu i mowy w literaturze, więc wszystko od porównywania przemów polityków aż po dywagacje, jakich zabiegów używał Szekspir w "Hamlecie", aby jego Hamlet wyrażał się naturalnie dla współczesnej widowni.
      Wiesz, nie wydaje mi się, aby ktokolwiek pisał, będąc w stu procentach świadomym, na zasadzie "O, teraz walnę trójkę, ładnie będzie". Nie ma nic złego w pisaniu na czuja czy pod wpływem emocji, pod warunkiem, że sprawdzanie tekstu odbywa się już w skupieniu i z pełnym zaangażowaniem. A jeśli nie jesteś pierwsza w kolejce, to może jeszcze zdążysz poprawić przynajmniej te najgorsze z grzechów? :)
      Pozdrawiam ciepło,

      Usuń
    2. Całego tekstu to już wiem, że nie zdążę (około 45 tysięcy słów na chwilę obecną), ale na pewno mam zamiar przejrzeć ostatni rozdział :) Myślę też nad tym, czy w późniejszym czasie wprowadzić wcięcia w akapitach - zastanawia mnie, czy to w ogóle jest tak istotne na blogu?

      Usuń
    3. Akapity są istotne - kropka. Nie powinno być w tej kwestii żadnych wątpliwości.

      Usuń
    4. Ciekawa ocena. Powiem szczerze, że całej nie przeczytałam, a tylko poszczególne fragmenty, które mnie zainteresowały. Ale w weekend, kiedy czas mi na to pozwoli, zapoznam się z całością.
      A teraz mam takie pytanie do Chiyo. Czy Ława jest Twoją pierwszą ocenialnią? Na odpowiedź nie naciskam, pytam z czystej, ludzkiej ciekawości.
      Z góry za odpowiedź dziękuję i pozdrawiam.

      Usuń
    5. Nie, nie jest pierwszą. Tej pierwszej już od dawna nie ma, a na jej fundamentach powstała Ława.

      Usuń
    6. Jak już dzisiaj tak wędruję w te i wewte, to chciałam powiedzieć, że w najbliższym czasie (pół roku) rozdziały będą ukazywać się rzadziej niż miesiąc (nie rzadziej niż co 2 mc). Chciałam to napisać już teraz, żeby później nie zapomnieć i nie robić sobie problemów. Czy to byłoby w porządku, aby w przypadku mojego bloga okres regulaminowej aktualizacji został wydłużony o 2 miesiące?

      Usuń
    7. Dziękuję :) A odnośnie Twojego oceniania. Ile w tym "siedzisz"?

      Usuń
    8. O jeny, z pięć lat już będzie, może nawet ciut więcej.

      Usuń
    9. Wow :D Dobra, ja już Cię pytaniami nie męczę.
      Dziękuję i pozdrawiam,


      Midori.

      Usuń
    10. Nie męczysz mnie, możesz pytać, jeśli coś Cię ciekawi. :)

      Usuń
  4. Przysięgła Chiyo, chciałabym wiedzieć czy byłabyś chętna w niedalekiej przyszłości wystawić jeszcze raz wyrok blogowi "dyktator"? ^^

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Kanako, w niedalekiej przyszłości możesz wysłać zgłoszenie, jednak ocena pojawiłaby się dopiero w 2013 i to raczej grupo po samym Nowym Roku.

      Usuń
    2. Czekanie mi nie przeszkadza. Dziękuję za odpowiedź ;*

      Usuń
  5. Witam!
    Dziękuję bardzo za ocenę, szczególnie za aż tak dokładną i długą. :) Musiałaś się bardzo napracować. Obiecuję, że jak tylko znajdę więcej czasu w ten weekend, to pojawi się tu bardziej obszerny komentarz, który powinien chociaż trochę wyjaśnić.
    Cieplutko,
    Ew

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie czekam z niecierpliwością. ;)

      Usuń
    2. Dobry wieczór!
      Najpierw chciałabym serdecznie przeprosić za brak odzewu, ale na początku całkiem nie miałam czasu, a później - aż wstyd się przyznać - zapomniałam. Biję się myślami z tego powodu. :)
      Ale zacznijmy od początku.
      Zanim w ogóle zaczęłam pisać tę historię, ustaliłam, że będzie to swego rodzaju eksperyment. Może i źle zrobiłam nic a nic o tym nie wspominając na stronie, lecz wówczas wynik całości mógłby zostać w pewnym sensie przesądzony. W każdym razie założyłam z góry, że opowiadanie będzie krótkie, góra dziesięć rozdziałów (i tak musiałam trochę zawyżyć ich ilość), a akcja wartka, bez zbędnego lania wody. Chciałam porównać, jakie jej tempo zdawałoby się być najlepsze: szybkie czy powolne. Eksperyment ten miał dotyczyć również moich bohaterów - zmieniłam ich pierwotne cechy charakteru i ogólnie zachowanie.
      Jeżeli chodzi o logikę, to przyznam szczerze, że po prostu nie zwróciłam na nią uwagi. Nie zastanawiałam się dogłębnie nad wyborami, sposobem życia czy postępowaniem ludzi realistycznych. I to zdecydowanie mój błąd, który będę skutecznie niwelować, obiecuję. :)
      Już od dawna wiedziałam, że moje opisy wymagają wiele do poprawy. Jak wcześniej wspomniałam, "Najważniejszy obowiązek" miał obnosić się wartką akcją, pomiędzy którą po prostu nie widziałam miejsca na jakiekolwiek opisy. Aha, odniosę się jeszcze do przerywania. Nie wiem dlaczego, ale takie wtrącenia pomiędzy opisami według mnie wprowadzają nastrój. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, ale sprawiają, że opowiadanie nie staje się monotonne.
      Doskonale wiem, że mam dość dziwny styl. Przejawia się to po części nerwicą natręctw, która mnie dość często atakuje. Wariuję, jak czegoś nie wyszczególnię albo nie dopowiem. Próbowałam z tym walczyć, jak widać, na próżno.
      Napomknę jeszcze, że o życiu w Anglii nie mam w ogóle pojęcia. Nigdy się tym nie interesowałam, nawet nie uczyłam się tego języka.
      Cóż, od razu po przeczytaniu oceny chciałam skomentować tyle rzeczy, większość sobie nawet pozaznaczałam, ale aktualnie w głowie mam pustkę...
      Jeszcze raz bardzo dziękuję za ocenę i przepraszam.
      Pozdrawiam cieplutko,
      Ew

      Usuń
    3. Nie mam nic przeciwko eksperymentom. Powiem więcej - jestem bardzo na TAK wszelkim eksperymentom, tak literackim, jak i naukowym (a przynajmniej większości z naukowych). Bez eksperymentowania nie sposób zajść dalej ani się dowiedzieć, czy coś będzie do sceny/tekstu pasowało. I, jak napisałam w ocenie, fabule zarzucam przede wszystkim nielogiczność. Wartkość akcji może i pozostać, a bohaterowie, pomimo pola do poprawy, byli dobrze wykreowani i mnie przekonali. (Naprawdę: kupuję pracującego, dobrego Malfoya, kupuję Rona-skurwiela, kupuję pół-macho-pół-pantoflarza Blaise'a, kupuję mniej złego Lucjusza... chyba tylko przy Lunie brakowało mi jej dziwactw, ale cała reszta mi się spodobała w swoich alternatywnych wersjach).
      Cóż, z mojego punktu widzenia owe koślawe wtrącenia wprowadzające nastrój są rzeczywiście bardzo dziwne. I nie czepiam się przerywania, bo pewnie, stworzenie wciągającego tekstu metodą łagodnego pagórka jest cholernie trudne, jeśli w ogóle możliwe. Ale chodzi o to, aby owe wtrącenia zostały przy okazji dobrze napisane, aby nie irytowały dookreślaniem, aby słowa zostały starannie dobrane... Słowem, tak jak cała reszta tekstu, powinny być dopieszczone, a tego mi u Ciebie zabrakło.
      Jeśli Ty uważasz, że już w sobie tego nie zwalczysz (co, według mnie, jest kompletną bzdurą, wymówką wręcz, człowiek to zaiste przystosowawcze zwierzę i wystarczy cierpliwie coś powtarzać, by osiągnąć cel), to wystarczy wspomnieć o tym becie, poprosić, żeby zwracała uwagę, kiedy określeń robi się za dużo i kiedy tekst zaczyna ciążyć i irytować. W końcu między innymi po to są bety, czyż nie?
      Nikt nie ma obowiązku wiedzieć, jak wygląda życie w miejscach, w których nas nie ma ani w których nigdy nie byliśmy. Ale jeśli pomimo owej niewiedzy decydujemy się osadzić w danym miejscu tekst literacki, wypada przynajmniej dokonać pewnego rozeznania w temacie, poczytać o paru rzeczach, zapytać, jeśli zna się kogoś obeznanego w temacie... No i liczyć z tym, że zgłaszając tekst do oceny, można trafić na osobę, która jest w temacie wybitnie obeznana i będzie w stanie "wiele wytknąć tym, którzy zadania domowego nie odrobili". (Tak, to jest cytat z mojego własnego opisu :P).
      Miło mi widzieć komentarz na temat oceny, bo, nie ukrywam, uznałam, że taka ilość krytyki zraniła Twoją autorską dumę/pewność siebie/poczucie obowiązku bronienia własnego tekstu (niepotrzebne skreślić), a poprzedni komentarz miał być raczej przykrywką. Czasem autorzy tak robią. "Ała, ocena zabolała. Ale jak podziękuję i obiecam obszerniejszą odpowiedź w przyszłości, to oceniający/-a nic mi nie zrobi". Smutne, ale prawdziwe. Tak czy inaczej, dobrze widzieć, że się pomyliłam. :)
      Również pozdrawiam ciepło,

      Usuń